Bóg na drogach naszego życia
W roku 1264 papież Urban IV po głośnym cudzie, kiedy to podczs Eucharystii z konsekrowanej hostii popłynęła krew, podjął decyzję o ustanowieniu dla całego Kościoła uroczystości Bożego Ciała.
Patrząc na historię chrześcijństwa sięgającą dwóch tysięcy lat, ustanowienie święta ku czci Bożego Ciała dopiero w trzynastym wieku zdaje się być dalece spóźnionym.
Minęło zaledwie kilka dni, kiedy dane nam było spotkać Chrystusa na ulicach naszych miast i wiejskich bezdroży, kiedy w uroczystych procesjach kapłani, w chonorowej asyście parafialnych aktywistów, nieśli pod osłoną kościelnych baldachimów złocone monstrancje z konsekrowanymi płatkami chleba będącymi autentycznymi cząstakmi Jego ciała.
Boże Ciało to niezwykły dar spotkania z Bogiem, który w imię miłości do nas zdecydował się spotykać ze swoim ludem na jego terenie.
Wbrew powszechnemu mniemaniu to wcale nie jedyne okazje do spotkania nas, prostych ludzi z majestatem Odwiecznego, bo przeglądając karty historii uświadamiamy sobie, że takich okazji do bezpośrednich spotkań mieliśmy co niemiara i to na wiele stuleci wstecz.
Już w IV wieku Kościół praktykował zwyczaj spotkania z Bożym Ciałem w naszej rzeczywistości, kiedy mówimy chociażby o praktyce wiatyków (zapas na drogę), kiedy to kapłani przemierzając ulice dawnych osad zanosili umierającym konsekrowany pokarm, ciało Chrystusa, aby stało się ono swoistym prowiantem na ostanią ziemską drogę.
W czasie bardziej nam bliskim rozszerzono te Boże odwiedziny na praktykę komunii dla ludzi chorych, będących w szpitalnych salach będź zwyczajnie przebywających w swoich domach w stanie uniemożliwiającym im na cotygodniową praktykę Eucharystycznego spotkania.
I tu budzi się moja refleksja nad naszą postawą wobec takich niespodziewanych spotkań, kiedy w codziennym zabieganiu przychodzi nam mijać kapłana spieszącego z eucharystucznym pokarmem do osoby chorej.
Nadal mam w pamięci, jak wielokrotnie takie spotkania stawały się niezręcznością w zachowaniu tych, którym akurat zdarzyło się mijać mnie uibranego w białą komżę z korporałem skrywającym Najświętszy Sakrament niesiony do chorego.
Część z zaskoczonych moim widokiem przyklękała bądź skinieniem głowy starała się oddać cześć napotkanemu tak Chrystusowi, ale i to często byli i tacy, którzy nagle odwracali głowę, niekiedy zapamiętale szukali coś w swoich bagażach, będź zwyczajnie udawali zamyślonych swoją codziennością; ale zawsze wtedy zachowywali się dziwnie, jakby wstydzili się okazać szacunek temu, któremu z racji swojej wiary takowy byli winni.
Takie zachowałem wspomninia sprzed blisko czterdziestu lat i teraz ze zdzieniem odnoszę wrażenie, że ten kłopot spotkania udzielił się także kapłanom, bo co prawda nadal wypełniają posługę odwiedzin chorych z Najświętszym Sakramentem, ale modnoszę wreażenie, że utarł się dziwny zwyczaj, iż czynią to z dozą pewnego skrępowania.
Trudno obecnie w napotkanym kapłanie poznać, że akurat wypełnia tę posługę, bo jakby ze wstydem zrezygnował z białej komży, a korporał głęboko skrył w zakamarkach ciemnej kurtki, jakby chciał będących na ulicy uchronić przed niezręcznością spotkania z Bogiem.
Za nami uroczystość Bożego Ciała, w trakcie którego mogliśmy gremailnie zamanifestować nasze oddanie i wdzięczność Bogu za Jego gotowość do tak bliskiego człowiekowi spotakna i może warto przy tej okazji zrobić sobie taki krótki rachunek sumienia z tego, czy zawsze, zwłaszcza wtedy, kiedy pozostajemy poza odświętną masówką wiary, potrafimy świadomie przeżywać spotkania z nim w takich niekiedy niespodziewanych sytuacjach, kiedy On pojawia się na skrzyżowaniu naszych dróg.
To taki indywidualny akt naszej wiary, ale jakże ważny także wobec tych, którzy zatracili już w sobie świadomość, że takie małe gesty wobec szansy, kiedy Bóg staje tak blisko, to bardzo istotna sprawa dla naszej nadziei wieczności.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz