W trakcie seminaryjnych praktyk
trafiliśmy do ośrodka opieki paliatywnej, który prowadziły
siostry zakonne.
Po tym szczególnym domu oprowadzała
nas jedna z zakonnic i niejako na przywitanie powiedziała:
- „Najgorszym, co może spotkać
człowieka, to samotność, która nie tylko bardzo boli, ale i może
prowadzić do zaniku pragnienia życia.
W medycynie mówi się, że takiego
człowieka dopadła depresja, a my mówimy o chorobie samotności, i
dlatego w naszym domu, oprócz przepisanych leków, naszym
podopiecznym staramy się dawać codzienną porcję naszej miłości,
by nigdy nie czuli się samotni. ”
Później w jej towarzystwie
odbyliśmy obchód po pokojach, w których przebywali mieszkańcy
tego ośrodka. Część osób leżała w szpitalnych łóżkach, a ci
bardziej zdrowi odbywali spacery od drzwi do okien, by przy nich
postać przez chwilę i napawać się wiosennym słońcem
zaglądającym przez szyby.
Osoby najbardziej sprawne zdobywały
się na wysiłek krótkiego spaceru po alejkach mini parku
otaczającego budynek.
Siostry rzeczywiście starały się
troskliwie opiekować tymi staruszkami, co dało się zauważyć na
każdym kroku, ale i tak to było za mało, by uwolnić ich od
poczucia samotności, która malowała się chociażby w ich
smutnych oczach.
Tegoroczny maj rozpoczął się
pięknym, słonecznym dniem i pewnie wielu z nas zaplanowało na ten
czas jakieś atrakcje: kilkudniowy wypad za miasto, odwiedziny
znajomych, czy wspólny grill w podmiejskim ogrodzie.
Moje majowe plany zweryfikowała
wiadomość, że zmarł jeden z moich seminaryjnych kolegów i jego
pogrzeb przewidziano właśnie na pierwszy dzień majowego weekendu.
Mając na względzie to, że przez
sześć lat seminarium byliśmy bliskimi przyjaciółmi, uważałem
że powinienem na jego pożegnaniu być.
Pogrzeb księdza proboszcza (pracował
w tej parafii 23 lata) stał się jednym z ważniejszych wydarzeń
małej, wiejskiej społeczności.
Dodatkowo „atrakcyjności”tej
uroczystości dodawał fakt, że swój udział w ostatnim pożegnaniu
kapłana zapowiedział sam ks. Prymas i należało się spodziewać,
że do małego kościółka ściągnie wielu księży by dołożyć
swój „wieczny odpoczynek” za współbrata w kapłaństwie.
I wszystko sprawdziło się co do joty,
a nawet ponad nią, bo biskupów było dwóch, a wielebnych
kilkudziesięciu.
Nie zawiedli także parafianie i pewnie
nie tylko z tej kościelnej gromadki, co dało się zauważyć po
tablicach rejestracyjnych samochodów z różnych zakątków kraju.
Porządku wśród tłumu zebranych
pilnowali strażacy w galowych strojach i dlatego uroczystość mogła
imponować wszystkim przybyłym.
Ks. Proboszcz zmarł nagle, a o
jego śmierci wierni dowiedzieli się, gdy zaniepokojeni
nieobecnością księdza ( nie pojawił się w kościele by by
odprawić mszę) wyważyli drzwi plebani i znaleźli martwego
kapłana.
Wezwany lekarz stwierdził zgon w
wyniku ataku serca, a prokurator potwierdził, że zgon nastąpił z
przyczyn naturalnych.
Przez długą chwilę stałem
przed pustym budynkiem plebani mojego zmarłego kolegi i poczułem
dziwny chłód tego miejsca i nie rozumiałem dlaczego zrobiło mi
się zimno, pomimo, że był wtedy piękny, słoneczny dzień.
Kiedy po skończonej mszy ustawił się
przed kościołem żałobny szpaler, zrozumiałem, dlaczego przed
chwilą doznałem wrażenia chłodu pustej plebani.
Odpowiedź malowała się w smutnych
oczach kapłanów uczestniczących w tych uroczystościach, i nie
była to powaga chwili, bo ich spojrzenia były identyczne z tymi,
które widziałem przed laty u staruszków domu opieki zarażonych
wirusem samotności.
Pomyślałem wtedy, że to jest kolejny
owoc celibatu, śmiertelnej choroby Kościoła.
Kryspin, Ksiądz w cywilu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz