poniedziałek, 5 września 2016

Powołanie do życia samotnego, to rzadki dar!

    Na początku mojej seminaryjnej drogi[po pierwszym roku], w czasie wakacji z przyjaciółmi pojechaliśmy do Bieniszewa.
Kilkanaście kilometrów od Konina, wśród lasów poszliśmy leśną dróżką, by u jej kresu zobaczyć, otoczony białym murem klasztor Kamedułów.
    W obrębie tej historycznej budowli znajdował się kościół, którego wnętrze było przedzielone masywną, drewnianą kratą, poza którą ludzie ze świata nie mieli wstępu. Ta część świątyni była przeznaczona dla mnichów przebywających na terenie klasztoru. Zakonnicy, jak nas poinformował jeden z nich, mieszkali w małych domkach rozsianych w pobliżu budynku świątyni.
Te małe budowle były pustelniami, w których poza surowymi pryczami, drewnianym stolikiem i niezbyt wygodnym krzesłem, nie było nic więcej.
   Gdy dowiedzieliśmy się, że mnisi praktycznie przeżywają swoje życie w milczeniu[poza wspólnie wypowiadanymi słowami modlitw] i nawet w czasie wspólnie spożywanych, bardzo skromnych posiłków, przestrzegają tej reguły, to nas trochę zmroziło.
    Po kilku godzinach przyglądania się ich niezwykłemu życiu, wracaliśmy leśną drogą do cywilizacji i wtedy wszyscy stwierdziliśmy to samo: „Ja bym tak nie potrafił!”
Powołanie do życia w samotności i rezygnacja z wszystkiego, jest czymś wyjątkowym i niewielu jest ludzi, którzy takiego daru doświadczają!
Potwierdzają to dane o liczbie ojców i braci tego jednego z najsurowszych zakonów w Polsce. Obecnie jest zaledwie kilkunastu mnichów żyjących w dwóch klasztorach na terenie Polski. Kandydatów do takiego powołania jest także niewielu, bo zaledwie kilku na przestrzeni ostatnich lat.
*
   Po zakończonych wakacjach powróciłem do seminaryjnych murów, ale często wracałem wspomnieniami do obrazów z Biniszewa.
Nasz świat „powołanych”, był zupełnie inny i nawet namiastka klasztornej reguły, jaką było silentium religiosum [ święte milczenie, nakazane od godziny 21.00 do śniadania następnego dnia] respektowaliśmy z przymrużeniem oka.
   Często zastanawiałem się, jakie to moje, nasze kapłaństwo będzie w przyszłości i wtedy najbardziej obawiałem się samotności!
Pomimo, że nasi przełożeni wielokrotnie wbijali nam do głów, że ksiądz nigdy nie odczuwa samotności,, bo jego rodziną jest parafia i wspólnota współbraci w kapłaństwie; to jednak nie łagodziło obaw.
    Sześć lat seminaryjnego przygotowania do życia w samotności nie realizuje szczytnych założeń:
Prawie dwustu facetów przez 365 dni w roku było ciągle razem[ przez 24 godziny na dobę!] i później, po święceniach taki konsekrowany młodzieniec trafił na plebanię, gdzie na parterze rezydował proboszcz, niekiedy zramolały, stary zgred, który o wspólnocie kapłańskiej już dawno zapomniał, a młodego księdza traktował jako wyrobnika, który powinien przejąć większość duszpasterskich posług za swojego przełożonego i tyle!
A młody kapłan próbując zagłuszyć strach samotności i rzucał się w wir duszpasterskich zajęć, wieczorem siadał przed telewizorem bądź przerzucał kolejny raz książkę już wielokrotnie przeczytaną, a jeśli miał szczęście, że kolega z roku pracował w pobliskiej parafii, wsiadał w samochód i go odwiedzał.
To jeden ze sposobów oszukania samotności, ale ile razy można rozmawiać o swoich szefach, nieżyciowych facetach, którzy swoje samotności zagłuszyli poczuciem władzy i pragnieniem mamony już tak dawno, że nie potrafili zrozumieć tych młodych w koloratkach.
A później, w kolejnym etapie ucieczki od samotnych wieczorów, następuje ożywienie życia towarzyskiego, odwiedziny u zaprzyjaźnionych parafian i tak dalej...
Powołanie do życia samotnego, to wielki dar i wyjątkowo rzadki.
   Zastanawiam się, czego w ludziach Kościoła, decydujących o narzuconej [celibatem] samotności kapłanów, jest więcej: świętej naiwności, czy zwyczajnej hipokryzji?
Kryspin, 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz