poniedziałek, 8 marca 2021

Znak, któremu sprzeciwiać się będą

 


Kiedy zagłębimy się w historię Kościoła, bezsprzecznie jednym z najlepszych jego okresów był początek jego dziejów, kiedy ta nowa religia musiała się mierzyć z czasem prześladowań, a krew pierwszych męczenników oddających swoje życie na arenach rzymskich cyrków stała się zaczynem jego przyszłej siły.

Później już zdawało się być łatwiej, kiedy Konstantyn zaakceptował nową wiarę i hojnie sypnął przywilejami wolności dla wyznawców Nauczyciela z Nazaretu; ale nie do końca ten okres przysłużył się Kościołowi.

Dar wolności wcale nie zaowocował dobrem, bo przez kolejne stulecia wyznawcy religii chrześcijańskiej, co prawda cieszyli się z przywilejów kolejnych właścicieli tronów, to jednak wcale to nie niosło wzrostu w wierze.

Owszem, szare masy starały się bezrefleksyjnie przestrzegać zasad często mało zrozumiałej dla nich wiary, to już na szczeblu wyższego wtajemniczenia, wśród elit politycznych i kościelnych także, te zasady coraz częściej były traktowane instrumentalnie dla uzyskiwania osobistych i doraźnych korzyści, często mając za nic podstawowe przesłanie, dla jakiego Chrystus powołał tę wspólnotę.

Starzec Symeon krótko po narodzinach Chrystusa wypowiedział znamienne proroctwo : ”Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą.”(Łk 2,34)

Pewnie, że można by stwierdzić, iż chodziło mu o przyszłe prześladowania, jakim będzie poddany Kościół, bo od zawsze towarzyszyły mu głosy sprzeciwu ze strony tych, którym nie było po drodze z nauką głoszoną przez tę instytucję, ale to nie wyczerpuje przestrogi jerozolimskiego starca.

Dalece bardziej niebezpiecznym dla Kościoła stały się wewnętrzne znaki sprzeciwu, jakimi w historii zapisali się ludzie będący wewnątrz tej instytucji.

Wśród tych odśrodkowych, szkodliwych działań z pewnością na czoło wybiły się zakusy bycia w przyjaźni z duchem tego świata, w czym „przyjaźń z tronem” wybiła się na pierwsze miejsce.

Nie inaczej rzecz się miała w przypadku polskiego Kościoła.

Kiedy wrócimy pamięcią do czasów nie tak odległych, do lat po koszmarze II Wojny Światowej, odnajdujemy tam czas dla naszego Kościoła bardzo trudny.

Przedstawiciele nowego porządku zdecydowali się na otwartą walkę z „ciemnogrodem watykańskiej agentury” i czynili wiele, aby stworzyć szczęśliwego człowieka bez Boga.

Dzięki mądrości ówczesnych hierarchów z kardynałem Wyszyńskim na czele, który nie uległ mirażowi przyjaźni z władzami, Kościół wyszedł z tego okresu silniejszym, gruntując w społeczeństwie przekonanie, że znak Chrystusa może być siłą nadziei.

W przytoczonym ostatnio na łamach mediów badaniu wykazano, że 88% naszego społeczeństwa krytycznie ocenia zaangażowanie Kościoła w polityczne układy, otwarcie negatywnie oceniając relacje przyjaźni z obozem politycznej władzy.

Jednocześnie podano, że 47% ludzi przyznających się do wiary, nie uczestniczy w aktywnym życiu Kościoła, tłumacząc, że powodem ich odejścia od praktyk religijnych jest polityczne zaangażowanie hierarchów.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć ponad 20% aktywnych przeciwników deklarujących niechęć do chrześcijańskiej religii, to odsetek nadal pielęgnujących religijne tradycje, w ciemnych barwach rysuje nadzieję na przyszłość tej instytucji.

Swoją drogą zastanawiam się ile jeszcze czasu potrzebują sternicy naszego Kościoła, aby wyciągnąć wnioski z tych niepokojących bądź co bądź danych?

A może potrzeba jeszcze większego upadku, aby odeszli ci, którzy swoim zaślepieniem pozornej przyjaźni z tronem sami stają się znakiem sprzeciwu wobec tego, co w swych planach miał założyciel Kościoła?

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz