Gdybyśmy cofnęli się w czasie o
kilka dobrych lat i znaleźli się w gorączce wyborczej (takiej jaką
i teraz przeżywamy), to byśmy byli świadkami mniej lub bardziej
jawnych umizgów kandydatów do najwyższych godności, którzy
oprócz organizowania wieców, swe kroki kierowaliby w stronę
kościelnych dostojników, by uzyskać ich poparcie w wyborczych
staraniach.
Pewnie pamiętamy takie
„nawrócenie” ze strony jednego z poważniejszych pretendentów
do najważniejszego fotela w państwie, który w nadziei przyszłego
sukcesu zdecydował się (i to w świetle kamer) na uzupełnienie
sakramentalnych braków, by po dwudziestu latach „narzeczeństwa”
zdecydować się na sakrament małżeństwa.
Lepiej późno, niż wcale -
skomentowałby to ktoś naiwny, ale wielu trzeźwo myślących
odebrało to za przejaw politycznego wyrachowania i nie dało się
nabrać na ten pusty gest.
Teraz jesteśmy w nowej
rzeczywistości i większości kandydatom w nadchodzących wyborach
nawet przez myśl nie przemknie, bo w biskupich pałacach szukać
przychylności, bo to zdaje się być zgrana karta, gdyż Kościół
już przestał być „właścicielem” sumień ludzi zapisanych w
metrykalnych księgach.
To kolos na glinianych nogach -
twierdzi coraz więcej tych, którzy dotąd wydawali się
bezkrytycznie wierni kościelnym włodarzom.
Dodatkowo cięgle wyłażą na
światło dzienne afery i jakby tego było mało, pojawiają się
kłótnie na górze, jak chociażby kazus ordynariusza diecezji
kaliskiej, który uwikłany w tuszowanie obyczajowego skandalu
swojego pomagiera w sutannie, zamiast posypać głowę popiołem,
wytoczył działa agresji w stosunku do współbraci z Konferencji
Episkopatu i nie zawahał się ogniem krytyki przypalić samego
Prymasa.
Swoją drogą nie wyobrażam sobie
czegoś takiego jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy na czele
polskiego Kościoła stał Prymas Tysiąclecia, jak określano
kardynała Wyszyńskiego; ale on był tym, wokół którego roztaczał
się majestat prawdziwej wielkości.
Nie wyobrażałem sobie także, że
za ułudę bycia postępowym tak łatwo można by wyrzec się
wartości, którymi żyliśmy od pokoleń, a jednak?
Owszem był taki ciemny czas w
naszej historii, kiedy etatowi agitatorzy dawnego(i to narzuconego )
systemu pouczali ciemny lud, że prawdziwy postęp staje w
sprzeczności z zabobonami głoszonymi z kościelnych ambon.
Przegrali jednak batalię o wykreowanie
„nowoczesnego” społeczeństwa, i Bogu dzięki.
Wtedy nieocenione zasługi oddał
„niepokornym” Kościół, skutecznie broniący w nich tego, co
stanowiło siłę tradycji.
Teraz jest inaczej i to mnie bardzo
martwi.
I nie chodzi mi o to, by z
kościelnych ambon księża promowali swoje polityczne poglądy, bo
to zawsze obracało się przeciwko; ale by odbudowywali przekonanie,
że nadal warto w swoim postępowaniu kierować się przesłaniem
Chrystusa, i że Jego słowa wcale się nie przeżyły.
One nadal są adresowane do
wszystkich, niezależnie od tego, czy noszą moherowy beret, czy
stroją się w szaty intelektualisty i postępowca.
Jak niewiele potrzeba, by kupić
ludzkie sumienie.
Niekiedy tą ceną są programy
socjalne, a w innym przypadku wystarczy poklepanie po ramieniu i
uścisk dłoni lansowanego kandydata.
Przeraża mnie, jak łatwo można
kupić, a nawet wykreować ludzkie przekonania: sympatię, albo
nienawiść, a z tym mamy do czynienia w trakcie kampanijnej
gorączki.
Robią to praktycznie wszyscy kandydaci
bez jakichkolwiek skrupułów.
Przed rokiem w trakcie
towarzyskiego spotkania naraziłem się wszystkim, kiedy zaapelowałem
o to, abyśmy dobrze wybrali (było to na kilka dni przed wyborami
parlamentarnymi).
Teraz pewnie ponownie się narażę,
ale kolejny raz apeluję o dobry, rozsądny wybór, w którym jedynym
głosem wskazującym nam, gdzie powinniśmy postawić krzyżyk,
będzie głos naszego sumienia.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz