Wielki pożar paryskiej katedry
Notre Dame stał się ostatnio najważniejszym wydarzeniem, które
stało się nie tylko doniesieniem medialnym, ale i tematem
oświadczeń najważniejszych ludzi polityki i Kościoła.
Wszyscy zgodnie podkreślali, że
stała się wielka tragedia, gdy w płomieniach pożaru uległa
zniszczeniu świątynia będąca najważniejszym świadectwem nie
tylko chrześcijańskiej historii francuskiego narodu, ale i
europejskiego dziedzictwa.
Oczywiście podzielam powszechny
smutek i ubolewam, że nie byłem dotąd w Paryżu i nie będzie mi
już dane na własne oczy zobaczyć tego cudu architektonicznego
geniuszu średniowiecznych twórców (XII-XIV wiek, kiedy budowano tę
świątynię), bo zwyczajnie nie dożyję końca odbudowy tej
świątyni (planowanej na najbliższe 30 lat).
Jedno w tym wszystkim co mnie
irytuje, to traktowanie tej budowli jako obiektu li tylko sakralnego
i rozpatrywanie tego tragicznego wydarzenia w takim kontekście.
Owszem paryska katedra póki co była
jeszcze obiektem sakralnym, bo nadal praktykowano tam liturgię, ale
dla przytłaczającej większości z ponad 13 milionów corocznie ją
odwiedzających stanowiła tylko atrakcję historycznej budowli.
Mój pogląd zdaje się podzielać
jeden z internautów, który w kilka chwil po pierwszych
doniesieniach na temat tego tragicznego w skutkach pożaru, napisał
kilka słów wspomnienia ze swojego pobytu w Notre Dame:
„Zawsze będę pamiętał
zdziwienie, jakim obrzucili nas jacyś turyści stojący w nawie
głównej katedry, kiedy z małżonką przyklękliśmy, aby oddać
cześć Chrystusowi w tabernakulum.”
Turystyczna atrakcja, przeżycie
spotkania z historią-to z pewnością byłyby najczęściej używane
odpowiedzi na pytanie: Dlaczego ktoś odwiedzał takie miejsca jak
paryskie Notre Dame, watykańską katedrę św. Piotra, czy chociażby
naszą Częstochowę.
Uderzającym było to, że
jeszcze tliły się resztki dogasającego pożaru, kiedy wokół
spalonej świątyni zaczęli gromadzić się okoliczni mieszkańcy i
turyści wyrwani z wieczornej beztroski. Wszyscy stali w przerażeniu
i nadziei zarazem, bo z zebranego tłumu, prócz głośnej rozpaczy
zaczęły przebijać się słowa modlitwy i kościelnych śpiewów,
jakby zebrani uświadomili sobie, że zniszczeniu uległa tylko
zewnętrzna powłoka, a istota i sens tego miejsca pozostały
nietknięte.
Zbliżał się czerwiec 1979
roku, kiedy do Gniezna miał przybyć Jan Paweł II papież.
Pamiętam gorączkowe przygotowania
kościelnych(i nie tylko) władz, aby godnie ugościć na ojczystej
ziemi następcę św. Piotra.
Krótko przed wyznaczoną datą
uroczystej liturgii, którą zaplanowano na wzgórzu obok prastarej
katedry, rozgorzała walka o miejscówki dotyczące komunii świętej,
a ściślej mówiąc, kto miałby dostąpić zaszczytu otrzymania
ciała Chrystusa z rąk samego Ojca Świętego.
Iluż wiernych szukało wtedy dojścia
do tych, którzy ustalali listę szczęśliwców,ile wykonano
telefonów, by załatwić dla kogoś takie wyróżnienie...
Pamiętam, z jakim niesmakiem
obserwowałem te zabiegi, bo tyle w nich było próżności, a
jednocześnie tak mało wiary.
Pozostały mi także w pamięci słowa
mojego kolegi kursowego, który stwierdził z niesmakiem:
„Dla tych ludzi najważniejsze jest
opakowanie, a nie najcenniejszy klejnot, jakim przecież jest Boskie
Ciało.”
A później dodał:
„W małym, zapomnianym,wiejskim
kościółku każdy może doświadczyć takiego samego wyróżnienia,
kiedy z wiarą przyjmuje komunię świętą.”
Tak sobie myślę, że nadzieją
płynącą z tragedii Notre Dame nie są wcale oszałamiające liczby
deklarowanej pomocy w kosztach odbudowy zniszczonej świątyni, a ta
mała grupka ludzi modlących się na zgliszczach spalonego kościoła.
Wielcy tego świata deklarują chęć
odbudowy zniszczonego „opakowania”, ci normalni niosą promyk
nadziei na odrodzenie tego, co jest sensem dla nawet najpiękniejszej
kościelnej budowli.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz