Jeden z moich mailowych rozmówców
systematycznie dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami dotyczącymi
religii, a ściślej rzecz ujmując wyraża krytyczny stosunek do
Kościoła Katolickiego, jako depozytariusza prawdy objawionej na
temat naszej przyszłości po.
Krytyczne zdanie na temat wiary
pewnie czerpał z osobistego przekonania, że wiary w Absolut nijak
nie da się racjonalnie uzasadnić, a już o zrozumieniu nie może
być mowy.
Dlatego pewnie każdego maila mój
adwersarz kończy podpisem: Agnostyk.
W naszej obecnej rzeczywistości,
kiedy ludzie coraz bardziej świadomie starają się dociec prawdy,
także w kwestiach wiary, systematycznie rośnie liczba osób, które
od zgody na przyjęcie czegoś na wiarę, woli dążyć do
racjonalnej wiedzy, i kiedy ta nie potrafi przebrnąć przez gąszcz
rodzących się pytań, rozkłada bezradnie ręce i godzi się na to,
że niektórych spraw nie jest wstanie ogarnąć, więc agnostycyzm
jest najlepszą formą odpowiedzi.
To, że ktoś definiuje się jako
osoba niezainteresowana pytaniami przyszłość po, wcale nie
świadczy o tym, że jest od nich wolna, o czym przekonał mnie mój
rozmówca prowokacją:
-„Skąd się wzięła żona Kaina?”
Przez stulecia historii Kościoła
pewnie nikt takiego pytania nie stawiał, bo przecież nie wypadało
poddawać w wątpliwość objawionych i do tego natchnionych boskim
podszeptem treści.
Tak zostało nam przekazane przez
Najwyższego i koniec dywagacji i dociekań, a jeżeli komuś rodziły
się takie niewygodne pytania, to i tak pozostawał z nimi sam, bo
przez wieki Kościół zadbał o to, aby takich dociekliwców
skutecznie hamować wizją herezji, która najbardziej zajadłych
prowadziła na stos, lub w najlepszym przypadku pieczętowała
kościelną anatemą i nieborak już nie mógł liczyć chociażby na
to, że po śmierci spocznie w poświęconej ziemi.
Na szczęście mamy już za sobą
czas, kiedy ludzie Kościoła zarządzali swoimi stadami
wykorzystując narzędzia strachu i katalog kar, którymi trzymali w
ryzach owieczki, nawet te, które używając rozumu w codziennym
życiu, pokornie wyłączały myślenie w kwestiach wiary, bojąc się
niemiłych konsekwencji ze strony hierarchów.
Mój profesor z teologii
fundamentalnej zwykł powtarzać:
-”Kościół nigdy nie będzie klubem
dyskusyjnym”
I tu (według mnie) się mylił.
Kościół minionego czasu stawiał
tezę, że tylko on ma monopol na wiedzę z zakresu wiary, a co za
tym idzie, nie dozwalał na stawianie pytań, wątpliwości ze strony
szeregowych członków wspólnoty.
Każdy, także szeregowy wierny
stanowi istotną część Kościoła i ma pełnię praw stąd
wynikających.
Kiedy świat biegnie w pogoni za
przełamywaniem kolejnych barier niewiedzy, to także w tym
„wyścigu”winien uczestniczyć Kościół, ale w pełnym
akceptowaniu także niewygodnych pytań.
Wiernym już nie wystarcza
niedzielna obecność na mszy świętej, w trakcie której są
skazywani na uczestnictwo w swego rodzaju wiecu, w trakcie którego
są zmuszani do wysłuchiwania mniej lub bardziej sensownych
przemówień (kazań) aktywisty w sutannie, przekonywującego o
słuszności drogi ich wiary.
Trzymając się tej przebrzmiałej
już strategii, z pewnością nie przekonają dotąd nie
przekonanych, a co za tym idzie, będą po równi pochyłej prowadzić
Kościół w kierunku swego rodzaju teatru przeszłości, lub co
najwyżej skansenu dawnej obrzędowości, którą jako ciekawostkę
będą zaliczać turyści karmiący swoją potrzebę kulturalnego
doznania tego, co już dawno stało się tylko historią.
Kościół powinien być otwarty
na dyskusję, także na pytania tych, którzy kiedyś podjęli
decyzję: „Nie rozumiem, wątpię, odchodzę”
-”Skąd się wzięła żona Kaina?-to
wcale nie takie głupie pytanie.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz