Już kilka razy pisałem na temat
religii w procesie edukacyjnym młodego człowieka i podtrzymując
moją krytyczną ocenę dotyczącą miejsca, w którym on się
dokonuje (szkoła), zastanawiam się, dlaczego nikt nie wyciąga
wniosków z mizerii katechetycznych działań?
Przecież jasno widać, że coś
jest nie tak!
Od czasu konkordatowego
porozumienia, które zaowocowało przeprowdzką kościelnych
edukatorów z przyparafialnych salek na edukacyjne „salony” w
szkołach, minęło już tyle czasu, że doczekaliśmy się nowego
pokolenia dorosłych absolwentów katechizacji po nowemu i co?
Religijność mierzona niedzielnymi
praktykami leci na łeb, na szyję i nie trzeba już przychodzić na
pół godziny przed mszą, aby znaleźć miejsce siedzące w
kościelnej ławie.
Ciekawa jest też struktura wiekowa
uczestników niedzielnych nabożeństw.
Gro wiernych (wypełniających
kościelne przykazanie o nabożym uczestnictwie we mszy świętej),
to ludzie dawno już mający wiosnę życia za sobą.
W kościołach nie ma ludzi
młodych, no może z wyjątkiem dzieciaków, bo przed nimi pierwsza
komunia i młodzieży, ale tylko tej przed bierzmowaniem.
Jestem z pokolenia lekcji religii
przy kościele, ale o Bogu pierwsze nauki pobierałem w domu, gdy
matka klękala z nami do wieczornego pacierza, a w niedzielę całą
rodziną szliśmy na mszę.
Cotygodniowe spotkania w salce
katechetycznej były dla nas tylko dopełnieniem naszego duchowego
dojrzewania, a religijne wzrastanie w wiarę odbywało się w domu i
to się sprawdzało.
Ktoś teraz powie, że wspominam
czas bezpowrotnie miniony, bo ludzie są teraz zapracowani, dorośli
zmęczeni tygodniem bieganiny z chlebkiem i do tego jeszcze muszą
tak robić, by i na masełko starczyło.
-„Pewnie, że religijna edukacja
w szkołach, pozostawia wiele do życzenia”- przyznał mi rację
proboszcz mojej parafii, gdy przy okzaji kolędy zamieniliśmy kilka
zdań na temat takiej formy katechezy. Przez chwilę odniosłem
wrażenie, że zdawał się podzielać moją wątpliwość dotyczącą
takiej formy nauczania o Bogu, ale zaraz dodał:
-” Nauczyciel matematyki nie musi być
geniuszem, aby nauczył dzieciaki tabliczki mnożenia i po latach
jakoś wszyscy sobie radzą z liczeniem, prawda?”
-No pewnie nie do konca- odpowiedziałem
wtedy, ale na dalsze drążenie tematu zabrakło czasu, bo wielebny
nagle wstał i oznajmił, że niestety musi już iść, bo inni
czekają na jego odwiedziny.
Tak sobie myślę, że misł rację
proboszcz, ale tylko w ostatnim zdaniu.
Niech szkoła zajmuje się
edukacją do tego, by młody człowiek potrafił się odnaleźć w
dorosłym życiu. By umiał czytać i pisać, poznał prawa nauk
empirycznych, zgłębiał wiedzę przydatną w jego dorosłym życiu
zawodowym.
I może jeszcze jedno: by szkoła
kształciła go do bycia człowiekiem.
W to ostatnie zadanie pedagogiczne
znakomicie wpasowuje się etyka, przdmiot szalenie potrzebny, aby
absolwent edukacyjnej placówki nie kształtował w sobie tylko
zdolności do bycia korporacyjnym robotem nastawionym na ciągłą
gonitwę.
Mądry nauczyciel etyki potrafi w
nim ocalić pragnienie bycia człowiekiem w dorosłym życiu.
A Kościół jak powinien odnaleźć
się w tym wszystkim?
Oczywiście permanentnie edukować
i uczyć wiary, ale w cieniu świątyni.
Tak sobie myślę, że siostra
zakonna - katechetka powstrzymywałaby wtedy swoją frustrację i nie
nazywałaby rozbrykanych maluchów „baranami” (o czym ostatnio
informowały media), a ksiadz wikariusz nie wypełniałby czasu
spotkania z młodzieżą opowiadaniem o osiągach nowo zakupionego
samochodu ( relacja od zniesmaczonych uczniów jednego z liceów)
A pozostała armia katechetów?
Swoje „powołanie” do bycia
nauczycielem mogliby realizować jako animatorzy parafialnych grup
pogłębiających swoją religijną wiedzę, lub być wsparciem dla
rodziców nie mających nawyku religijnej gorliwości.
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz