Mamy już za sobą „majowy zawrót
głowy”, o którym pisałem w jednym z minionych felietonów
Dla niektórych rodziców był to
jednak nie tylko czas gorączkowych przygotowań swoich pociech do
należytego(nie jest to równoznaczne z określeniem-godnego)
przeżycia ich święta, ale także był to czas, który nazywam
„majowym bólem głowy”.
W tej grupie rodzicieli znaleźli
się członkowie wspólnot parafialnych, którzy przez lata
zaniedbali swoje religijne praktyki i w kościele pojawiali się
bardzo rzadko, albo wcale.
Wielu proboszczów nie pozostawiło
złudzeń w tej kwestii: „Pociechy takich rodziców nie dostąpią
zaszczytu spotkania z Eucharystycznym Jezusem i koniec tematu!”
To, że nie były to tylko czcze
groźby, świadczą liczne sygnały od czytelników.
Ani w prywatnych, mailowych
odpowiedziach, ani teraz nie będę jednak zajmował stanowiska w tej
kwestii (i pewnie znowu spotkam się z zarzutem: „że jestem zbyt
ostrożny w ocenie, albo wręcz prowadzę krypto-kościelną
propagandę”). Powiem jednak, że widzę w tym wszystkim kolejną
zmarnowaną szansę duszpasterskiego działania i szkoda!
Przed rokiem, przy okazji komunii
syna moich przyjaciół, którzy trochę z własnej winy zafundowali
sobie i swojemu dziecku, „majowy ból głowy”, miałem sposobność
spotkać proboszcza małej, wiejskiej parafii, który w okolicy był
znany z tego, że nie czynił „problemów” proszącym go o
możliwość przyjęcia sakramentów.
Może z tej „otwartości” tegoż
kapłana, przez lata nazbierało się spore grono małżonków(spoza
jego parafii), których związki błogosławił w małym, drewnianym
kościółku.
Nie inaczej się także miała sprawa z
coroczną majową uroczystością. Choć parafia nieduża, to w
pierwszo-komunijnej procesji zawsze maszerowała spora gromadka
„aniołków”, jak ich nazywał pochylony latami( w tym roku
będzie obchodził 50 lecie kapłaństwa) miejscowy proboszcz.
Do dnia uroczystości, na którą
dotarliśmy w piękny, niedzielny poranek, nie znałem tego kapłana
i mogłem tylko polegać na wcześniejszej relacji moich przyjaciół,
którzy byli wręcz zachwyceni przychylnym jego podejściem do
„kłopotu”, z którym się do niego zwrócili.
Teraz, będąc wśród zaproszonych
gości, mogłem potwierdzić ich odczucia i cieszyć się uśmiechem
szczęścia ich syna, gdy pierwszy raz przyjmował do serca Pana
Jezusa.
Mały kościółek w tym dniu cały
czas emanował radością podniosłej uroczystości, a ksiądz
Jerzy(stary proboszcz) niczym dyrygent symfonicznej orkiestry,
dyskretnie wyzwalał piękne dźwięki przeżyć wiary, które
dotykały wszystkich zgromadzonych.
Po skończonych uroczystościach,
gdy rodziny przed kościółkiem składały życzenia swoim
pociechom, zobaczyłem proboszcza. Stał nieco z boku i tylko
uśmiechem odwzajemniał pozdrowienia od wychodzących. Podszedłem i
podziękowałem mu za piękną, przyjaźnie radosną uroczystość i
zapytałem, dlaczego tak jest, że wielu kapłanów nie widzi
krzywdy, jaką wyrządzają dzieciom, odmawiając im prawa przyjęcia
Pana Jezusa, nakładając na nich „karę za winy” rodziców?
Stary ksiądz zastanowił się
przez chwilę i odpowiedział:
”Nie wiem dlaczego?”
Zaraz jednak dodał:
”Mogę powiedzieć
tylko dlaczego ja nie stawiam przed nimi barier, bo lubię karmić
się ludzkim szczęściem. Uśmiechem aniołków przyjmujących Pana
Jezusa i szczęściem małżonków, którzy w mojej obecności Panu
Bogu mówią, że się kochają i proszą, by On pobłogosławił ich
miłość!”
”Komunia, czy ślub w moim kościele
nie jest jednak wyjściem awaryjnym, bo z każdym maluchem {i jego
rodzicami także), zawsze zawieram dżentelmeński układ, że
„zaliczą”(całą rodziną) co najmniej jedno nabożeństwo
majowe i wezmą udział w „Białej niedzieli”(niedziela po I
komunii).
Podobnie robię z nowożeńcami. Po
zakończonej uroczystości, gdy w zakrystii dopełniamy
formalności(wpisy do księgi ślubów), składają mi obietnicę, że
przez kolejne cztery niedziele będą uczestniczyć w nabożeństwach.
Choć dane słowo mogą spełniać w
dowolnym kościele, wielu na mszy widzę u siebie, a spora grupa w
późniejszych latach nadal się pojawia w moim kościele.
Tych nazywam „cichociemnymi”,
takimi zrzutami z innych parafii”.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz