Pamiętacie scenę z „Ojca
Chrzestnego”, filmu Coppoli, gdy Corleone, szef sycylijskiego
klanu, świętował pierwszą komunię swojego syna, na wystawne
przyjęcie zorganizowane w ogrodach jego posiadłości, zaprosił
sporą gromadkę gości?
Niewielu z nich było
spokrewnionych z mafijną rodziną, ale skorzystali z zaproszenia i
poczuli się wyróżnieni przez Ojca Chrzestnego: Don Corleone.
W czasie uczty goście, oprócz zabawy
i degustacji wyszukanych dań, udawali się do domowego biura
właściciela, by tam osobiście dziękować mu za zaproszenie i
składali na jego ręce prezenty dla małego dziedzica.
Większość z obecnych, przy tej
okazji, próbowała sobie załatwić różne swoje sprawy. Jedni
prosili mafioza o pomoc w naprawie krzywdy, która ich spotkała.,
inni zabiegali o pomoc w zrobieniu interesu, czy wsparciu kariery.
Don Corleone słuchał, przyjmował
zapewnienia o ich wierności (wyrażane pocałunkiem ręki Ojca
Chrzestnego) i w swojej głowie podejmował decyzje dotyczące ich
dalszego losu.
Niekiedy odnoszę wrażenie, że
my, ludzie wierzący podobnie podchodzimy do Eucharystycznej Uczty,
jaką jest msza święta.
Boży Syn zaprasza nas, byśmy
uczestniczyli w radosnej uczcie, na której każdorazowo ponawia cud
Bożej Miłości, wyrażonej w ofierze krzyża i triumfie
Zmartwychwstania.
To jest istota i intencja każdej
mszy świętej!
No, ale jak to pogodzić z tradycją
intencji mszalnymi, które od wieków Kościół pielęgnuje w
świadomości wiernych?
Przecież zamawiamy msze za zmarłych i
żywych, z prośbą o załatwienie różnych, mniej lub bardziej
ważnych dla nas spraw?
Kiedy słyszę na początku
liturgii, że: „Dzisiejsza msza będzie sprawowana w intencji św.
pamięci Nowaka, lub o powodzenie w egzaminach Irenki, albo powrót
do zdrowia chorego Damiana; to czuję się jednak nieco nieswojo.
Nie zamierzam negować wartości i
potrzeby modlitwy w różnych intencjach, ale łączenie ich na
przykład z niedzielną ucztą eucharystyczną, wydaje mi się mało
szczęśliwe.
Jeden z czytelników opisał mi swoje doświadczenia z uczestnictwa we mszach
świętych w intencji powrotu do zdrowia. Od kilkunastu lat cierpi na
kręgosłup, a ostatnio choroba rozwinęła się i zaowocowała
trudnościami w chodzeniu.
Nieszczęśnik wyszukał w internecie
informację, gdzie w najbliższym czasie takowa msza będzie
sprawowana, załatwił sobie transport i pojechał kilkadziesiąt
kilometrów, by wśród takich samych desperatów jak on sam,
„załatwić” sobie uzdrowienie.
W czasie nabożeństwa, które
sprawował zaproszony na tę okazję zakonnik, działy się dziwne
rzeczy: ktoś nagle głośno oznajmił, że opuściła go choroba,
inny w modlitewnym uniesieniu wykrzyczał niezrozumiałe dla
zebranych słowa, co uznali za przejaw działania Ducha świętego, a
prowadzący mszę kapłan w tym samym czasie nieustannie podsycał
nadzieję pozostałych, zapewniając, tłum: że” Bóg także im
objawi swoją moc i dotknie ich cudem uleczenia”.
Po kilku godzinach Damian powrócił
do swojego domu i zawiedziony stwierdził, że stan jego zdrowia się
nie poprawił. Pozostał mu tylko smutek, rozgoryczenie i złość,
które długo jeszcze przelewał na wszystkich (łącznie z Panem
Bogiem).
Damianie, Bóg nie jest przywódcą
mafijnego klanu, a msza nie jest tylko czasem „załatwiania”
naszych interesów, czy bolących nas problemów.
Msza jest przyjęciem, na które
Boży Syn zaprasza każdego.
On najlepiej wie, z jakim bagażem
trosk na nie przybywamy, ale daje nam to, co jest dla nas najlepsze:
swoją przyjaźń i nadzieję.
Może po ludzku trudno zrozumieć Jego
intencje, ale wierzę w to, że zawsze wybiera dla nas to, co jest
najlepsze!
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz