Pamiętacie swoją pierwszą
komunię?
W tym roku mija dokładnie pół
wieku, gdy dane mi było przeżyć ten magiczny dzień i choć minęło
tak wiele czasu, pamiętam wszystko, czego doświadczyłem w trakcie
tej słonecznej niedzieli.
Staliśmy w równym szeregu przed
wejściem do wrzesińskiej Fary: na początku dziewczynki w białych
sukienkach i kolorowych, splecionych z wiosennych kwiatów
wianuszkach, a za nimi chłopcy w krótkich spodenkach i odświętnych
koszulach ze śmiesznymi krawacikami na gumkach. Po obu stronach
przygotowanego pochodu stali zgromadzeni dorośli: nasi rodzice i
krewni, którzy przyjechali, aby towarzyszyć nam w tym pięknym
przeżyciu.
Później w uroczystej procesji
weszliśmy do chłodnego kościoła, gdzie czekały na nas ubrane w
białe wstążeczki ławki głównej nawy.
Po chwili ciszę przerwały organy i
głos parafialnego chóru, który zaintonował pieśń na początek
mszy.
Później już tylko było nasze
oczekiwanie i pamiętam, że w tym dniu msza jakoś dziwnie wolno
biegła, a myśmy z niecierpliwością czekali na tę chwilę, gdy
będziemy pierwszy raz klęczeli przy rzeźbionych balustradach
oddzielających ołtarz od reszty kościoła.
Nareszcie nadszedł ten moment, do
którego przygotowywaliśmy się od tak dawna.
Pierwszy raz dane nam było do swoich
serc przyjąć ciało Pana Jezusa i to było niesamowite.
Poczułem się dumny i szczęśliwy, że
od tego dnia będę mógł pielęgnować przyjaźń z Panem Bogiem
podobnie jak wszyscy ci, którzy w czasie niedzielnych mszy
przystępowali do komunii.
Po skończonych kościelnych
uroczystościach dopełnieniem przyjemnych chwil był odświętny
obiad w rodzinnym domu, w którym uczestniczyli zaproszeni goście:
rodzice chrzestni i jeszcze dwoje wujostwa z moim kuzynem, który rok
wcześniej przeżywał swoją pierwszą komunię.
Oczywiście były życzenia i prezenty.
Pamiętam, że w białych pudełeczkach ozdobionych okolicznościowym
motywem, oprócz życzeń znajdowały się małe koperty, a w nich
pieniądze zamiast innych prezentów.(w poniedziałek rodzice kupili
mi za nie młodzieżowy rower)
Domowe przyjęcie nie trwało
długo, bo na 16.00 musieliśmy wrócić do kościoła na zbiorową
fotografię i majowe nabożeństwo.
Wtedy, oczekując na popołudniową
wizytę w kościele, pierwszy raz opowiadaliśmy sobie o domowych
uroczystościach i otrzymanych prezentach także.
Zdecydowanie nie przypominam
jednak, abyśmy wcześniej z rówieśnikami(moimi kolegami)
prowadzili giełdę życzeń dotyczących prezentów od gości
naszego przyszłego święta.
Takich rozmów nie było także w
naszych domach.
Owszem, wiedzieliśmy, że nasze mamy
przygotują odświętny obiad i coś słodkiego do kawy, która miała
być zwieńczeniem domowego poczęstunku z tej okazji, ale nic ponad
to(nie licząc tego, że na ten dzień ojciec zakupił skrzynkę
oranżady- taką miłą niespodziankę dla dzieciaków, i to
wszystko!)
Minęło pięćdziesiąt lat od
tego niesamowitego dla mnie dnia, a ja nadal z przyjemnością
wspominam ten czas i jestem wdzięczny moim rodzicom, że nie było
wtedy zamieszania poprzedzającego moje spotkanie z Jezusem.
Nie biegali przez długie tygodnie po
lokalach, by zarezerwować termin przyjęcia.
Nie prowadzili ze mną rozmów na temat
listy prezentów, które zaspokoiłyby moje oczekiwania.
Nie zaskoczyli mnie obecnością gości,
których miałbym zobaczyć pierwszy raz w życiu, w trakcie mojego
komunijnego przyjęcia.
Cieszę się, że nie marzyłem o
quadzie, czy wypasionym komputerze( wtedy ich jeszcze nie było i
dobrze). Nie zaplanowałem sobie także podróży na koniec świata,
o której ostatnio z dumą( w trakcie telewizyjnego programu)
informowała mama dziewczynki, gdy na wizji mówiła o komunijnym
marzeniu swojej pociechy.
Minęło tak wiele czasu, a ja
nadal się cieszę, że miałem rozsądnych, wierzących rodziców,
bo dzięki ich mądrej miłości mogłem się cieszyć z
najpiękniejszego prezentu, jakim było moje spotkanie z Jezusem.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz