W 1983 roku przełożeni
zdecydowali, że miejscem mojej kapłańskiej posługi będzie duża
miejska parafia. Oprócz mnie, młodego księdza z rocznym stażem,
było tam jeszcze trzech kapłanów. Dwóch moich starszych kolegów,
wikariuszy z długoletnim doświadczeniem i ksiądz proboszcz,
zarządzający tym parafialnym stadem.
Po zakończonych uroczystościach
Bożego Narodzenia, podobnie jak w innych kościołach, rozpoczął
się czas duszpasterskich odwiedzin w domach naszych parafian.
Zważywszy na to, że było do „obsłużenia” kilka tysięcy
mieszkań(parafia miała wtedy zapisanych ponad 17000 wiernych), na
jednego księdza przypadało grubo ponad tysiąc spotkań, które
musieliśmy zrealizować w krótkim czasie(niecałe dwa miesiące).
Prosto licząc, średnia
„dniówka”wynosiła 25-30 rodzin, z którymi musieliśmy się
spotkać, przeznaczając na to około 5 godzin(od 15.00 do 20.00).
Prosto licząc(uwzględniając czas przejścia od domu do domu), na
spotkanie z rodziną pozostawało około 8 minut.
Przywitanie z domownikami, wspólna
modlitwa, rzucenie okiem na zeszyty od religii najmłodszych
parafian, pytanie o życie rodzinne z położeniem akcentu na związek
z kościołem: coniedzielna msza i sakrament pokuty choćby raz w
roku. I tu następował festiwal powodów, którymi próbowali
tłumaczyć swoje zaniedbania bycia porządnymi katolikami.
Do rzadkości należeli ci, którzy
ośmielali się w trakcie naszych odwiedzin poruszyć sprawy parafii:
co im się podoba, a co nie; co chcieliby zmienić i czego oczekują
od swoich duszpasterzy.
W zdecydowanej większości
domownicy w trakcie corocznej kolędy zachowywali się bardzo
oficjalnie i widać było, że jedyne, czego pragną to to, aby ta
wizyta dobiegła już do końca.
Owszem zdarzały się rodziny,
które odczuwały niedosyt czasu, jaki gość w sutannie mógł
przeznaczyć na spotkanie w ich domu, ale to był margines nie
pozwalający mi na pozbycie się przekonania, że byłem traktowany
bardziej jak poborca podatkowy, aniżeli pośrednik spraw duchowych.
No właśnie: biały obrus na stole,
dwie świece, krzyż pośrodku i miseczka z wodą(nie zawsze
święconą) i biała koperta leżąca obok.
Z tamtej kolędy zapamiętałem
szczególne odwiedziny. Na zapleczu starej kamienicy z odrapaną
klatką schodową, w której roznosił się zapach publicznej
toalety, mieściła się piętrowa oficyna. Pomimo wieczornego
półmroku, nie zachęcała do wejścia. Rozpadające się drzwi
pamiętały pewnie jeszcze czas minionej wojny, albo jeszcze
wcześniejsze lata. Wszedłem do obskurnego korytarzyka, u końca
którego majaczyło światło zza uchylonych drzwi. Wewnątrz tego
lokum znajdowała się kuchnia; świadczył o tym stary piec, na
którym stały zapuszczone brudem garnki, obok mieścił się stół
nakryty strzępami ceraty, na nim stała niezliczona ilość butelek
po alkoholu. W drzwiach do następnego pomieszczenia stała kobieta.
Bez słowa, z zapraszającym gestem poprosiła mnie, abym wszedł
dalej. Tam także nie było zbyt wiele światła, bo mrok łagodziła
tylko jedna żarówka zwisająca z sufitu na gołym kablu. Na czymś,
co kiedyś pewnie było tapczanem, leżał nieco zamroczony gospodarz
tego przybytku. Na mój widok próbował się podnieść, aby powitać
gościa w sutannie, ale nie zdołał, więc usiadł tylko na brzegu
barłogu i nieporadnie wyciągnął przed siebie pomiętą kopertę.
Widząc moje zakłopotanie, nieco
niewyraźnym głosem próbował przekonać mnie do przyjęcia ofiary:
-”Jesteśmy biedni, do kościoła nie
bardzo często chodzimy, bo nasze zdrowie nam nie pozwala, ale co
możemy, dajemy; bo tak trzeba”
Po powrocie na plebanię
przekazałem proboszczowi „dzienny utarg” z mojego
duszpasterskiego obchodu łącznie z pomiętą kopertą, w której
było (drobniakami )około czterech złotych.
Mój szef w pierwszej chwili pomyślał,
że to jakiś żart Gdy opowiedziałem mu o tych szczególnych
odwiedzinach, skrzywił się, odsunął drobniaki i po chwili
stanowczo oznajmił:
-„Mam nadzieję, że ksiądz w
kartotece odnotował, aby w przyszłości omijać taką patologię.
Pozwoliłem sobie wtedy nie
zgodzić się z jego sugestią i odpowiedziałem:
-Może za rzadko trafiamy do takich
właśnie ludzi?
-Czy nie o nich mówił nasz Zbawiciel,
gdy stwierdził, że lekarza potrzebują najbardziej chorzy, a nie ci
co się dobrze mają?
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz