Zmarnowane szanse
Była połowa lat pięćdziesiątych, absolutne apogeum szerzenia na naszych terenach ideologii państwa bez Boga, kiedy to młody kapłan Franciszek Blachnicki, narażąjąc się na represje władz, zorganizował pierwsze wyjazdowe rekolekcje dla ministrantów z okolicznych parafii, które po latach przerodziły się w ruch znany pod nazwą rekolekcji oazowych.
Z tą formą religijnej formacji dane mi było się zapoznać w połowie lat siedemdziesiątrych, kiedy zaczynajac moją formację seminaryjną udałem się do Krościenka, aby tam zaliczyć moją pierwszą Oazę.
Wtedy było to już masowe zjawisko gromadzące na czternastodniowych rekolekcjach tysiące młodych ludzi przybywających tam, aby we wspólnocie przeżywać bliskość Boga w otoczeniu magicznych szczytów okolicznych gór.
Dla wszystkich z nas największym przężyciem były liturgie sprawowane przez Ojca Blachnickiego, wysokiego kapłana, który pomimo ascetycznego wyglądu emanował ciepłem dobrego człowieka potrafiącego zarażać zatopieniem się w tajemnicy przeżywania liturgicznego zespolenia z Odwiecznym, czego i my doświadczaliśmy.
Oazowe rekolekcje były swoistą kuźnią wiary dla uczestników, którzy po ich odbyciu wracali do swoich parafii, aby tam stawać się tymi, którzy w lokalnych wspólnotach potrafiliby zarażać tą ideą innych, ale nie zawsze tak się działo i to za sprawą lokalnych duszpasterzy, proboszczów parafii podejrzliwie nieufnych religijności wykraczającej poza zaściankowość tradycyjnych form duszpasterskich wyuczonych przez lata ich posługi.
Niektórzy księża otwarcie sabotowali pierwotny żar młodych adeptów oazowych rekolekcji i najchętniej zakazali by im obnoszenia się z ich doświadczeniami, uznając je za rodzaj sekciarskiego amoku niewiele mającego wspólnego z prawdziwą wiarą.
Takie nastawienie pełne nieufności zaowocowało stopniowym przygaszaniem prawie wszystkich inicjatyw oazowych aktywistów, skutecznie sprowadzając ich do roli religijnych dziwaków, od których „porządni” katolicy winni trzymać się na bezpieczny dystans.
Trzeba z przykrością stwierdzić, że sami księża przez lata, zupełnie nie czując niezwykłości szansy jaką dla Kościoła stał się ten ruch wiary, przyczynili się do wygaszania tej formy religijnego przeżywania bliskości z Chrystusem.
Kolejną zmarnowaną szansą dla wiary stało się pokolenie JPII, oddolny ruch młodych zarażonych charyzmą Papieża Polaka, którzy po jego odejściu pragnęli pielęgnować jego prostotę zawierzenia Chrystusowi i być blisko wartościom, które przyświecały pontyfikatowi Jana Pawła II.
W ich przypadku kościelni animatorzy kolejny raz nie sprostali zadaniom, aby umiejętnie podsycać te płomyki wiary i pozostawali na uboczu, ograniczając się najczęściej do roli obserwatorów tego młodzieńczego zapału.
Wraz z upływem lat od śmierci naszego świętego Papieża ten ogień wiary JPII zaczął przygasać, i o irobnio, po jakiś czasie zaowocował obojętnością wobec tego, co jeszcze tak niedawno było ich swoistym azymutem wiary i stali się synonimem pokolenia masowo wybierającym drogę, na której Bóg stał się li tylko porzuconym wspomnieniem.
Bezsprzecznie historia dała Kościołowi dwóch wielkich wizjonerów, którzy swoim życiem odcisnęli wyraźny ślad ukierunkowany na odnowę religijnego życia wśród ludzi młodych, ale w obu tych przypadkach po latach pozostało z tego tylko wspomnienie zmarnowanej szansy.
Trudno nie odnieść wrażenia, że stało się to na wyraźne życzenie hierarchów, którzy nie zrobili nic, aby te płomienie zapału młodych skutecznie animować swoimi mądrymi inicjatywami, których zwyczajnie zabrakło.
Nawet najpiękniejsze idee pozostaną martwymi, kiedy zabraknie animatorów podejmiujących działania, a takich w przeważąjącej mierze zabrakło chociażby ze strony kleru, księży będących na pierwszej linii frontu walki o autentyczność wiary wśród powierzonych ich pieczy wiernych.
Kościół przespał ten czas i zapał pozostawiony samemu sobie stopniowo przygasał, a w przypadku pokolenia JPII poskutkował efektem wahadła i to z najgorszym skutkiem.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz