sobota, 29 marca 2025

 

Wiatr zmian

No i się narobiło, kiedy w Białym Domu zagościł nowy, stary Prezydent największego mocarstwa jakim bezsprzecznie są Stany Zjednoczone.

Chociaż naszą Europę dzieli od tego hegemona ogrom oceanu, to jednak decyzje tam zapadające z pewnością odcisną ślad na tym, w jakim kierunku będzie zmierzała polityka naszego grajdołka.

Prezydent Trump od pierwszych chwil swojego urzędowania nie tylko ogłosił powrót do tradycyjnych wartości w kwestiach gospodarczych, ale zapowiedział także całkowity zwrot w kwestiach obyczajowych, kładąc nacisk na przywrócenie tradycyjnych wartości kształtujących pogląd na to czym jest rodzina, jako fundament przyszłości.

Trochę nie po drodze z tym wszystkim jest to, w jakim kierunku zmierzają gorączkowo przygotowywane zmiany w kwestiach obrazu rodziny w naszej rzeczywistości, kiedy w resorcie edukacji trwają usilne starania nad zmianami, aby poprzez szkołę stworzyć nowy model człowieka, dla którego tradycyjne wartości oparte o chrześcjańskie korzenie to li tylko kłoda na drodze do postępu.

Staraniem sterników tego resortu już rozprawiono się z kwestią religii w szkolnych murach uznajać ją jako zbędny balast dla uczniów, dlatego nakazano nie tylko ograniczenie godzin religijnej edukacji, ale także w siatce godzin umieszczono go na końcu zajęć, aby chętnym do absencji umożliwić wcześniejszy powrót do domowych pieleszy, otwarcie sugerując, że jest to przedmiot zupełnie zbędny dla ich przyszłego i wolnego od religijnego opium życia.

Dodatkowym komponentem zmian stało się rugowanie z programu przedmiotu Przygotowanie do życia w rodzinie, bo przecież nikomu nie powinno utrwalać się przekonania, że rodzina jest ważnym komponentem ich przyszłego życia, kiedy od lat lansuje się idee wolnych związków, w czym dzielnie asystują „oświeceni”piewcy wolności bez kagańca moralności, którzy w naszej przestrzeni politycznej aktywnie pracują nad tworzeniem równościowych ustaw dla tych, którzy zamierzają realizować się w całkowitej swobodzie od tego, co jeszcze tak niedawno zdawało się być normą postępowania.

Swoistą wisieńką na tym torcie zmian stał się ostatnio lansowany przedmiot mający bardzo pojemy tytuł: Edukacja zdrowotna, jako panaceum na zapóźnienia kulturowe jakimi była przesiąknięta edukacja czasu minionego.

Jak sięgam pamięcią taką edukację młodego pokolenia szkoła realizowala od zawsze i to w ramach innych przedmiotow obowiązkowych: na bilogii uczono o seksualności człowieka, na zajęciach wf krzewiono kulturę dbania o zdrowie fizyczne, a przy okazji lekcji wychowawczych poruszano sprawy związane z trudnościami, także psychicznymi, dotykającymi młodzież w okresie dojrzewania i to wychowawcy najlepiej znający powierzone ich opiece dzieci mogli zaradzać ich problemom.

Trudno w tym wszystkim, co dotyka wiatr zmian w naszej edukacji, nie doszukać się prawdziwego powodu tych zabiegów, bo jest nim dążenie do opiłowywania chrześcijańskich korzeni w tych, którzy mają się stać awangardą nowego człowieka „wolnego” od kościelnego wpływu i dlatego tenże nie może spokojnie przyglądać się temu procederowi.

Polska była od zawsze bastionem chroniącym tradycyjne wartości, choć trzeba otwarcie przyznać ten mur obrony wiary w naszych sercach skruszał ostanio pod naporem laickiego tajfunu, to jednak nie stanowi o tym, że stoi na przegranej w walce o zachowanie tych wartości.

Głęboko wierzę w to, że ludzi trzeźwo myślących jest więcej, aniżeli piewców zmian i chociaż po wielokroć zawodzimy w kwestiach moralnego ładu, to w ostatecznej bitwie o przyszły kształt naszego życia potrafimy obronić to, co nie jest na sprzedaż, czyli wartości wyznaczające ramy przyszłości w jedności z tradycją.

Kościół, póki co musi uwolnić się od kunktatorskiego obserwowania tej walki i porzucić postawę wyczekiwania, że inni za niego załatwią problem.

Jak nigdy potrzeba jasnego i stanowczego jego głosu w tych kwestiach, aby nie pozostał na marginesie tego, co najważniejsze.

Kryspin

niedziela, 23 marca 2025

 

Zmarnowane szanse

Była połowa lat pięćdziesiątych, absolutne apogeum szerzenia na naszych terenach ideologii państwa bez Boga, kiedy to młody kapłan Franciszek Blachnicki, narażąjąc się na represje władz, zorganizował pierwsze wyjazdowe rekolekcje dla ministrantów z okolicznych parafii, które po latach przerodziły się w ruch znany pod nazwą rekolekcji oazowych.

Z tą formą religijnej formacji dane mi było się zapoznać w połowie lat siedemdziesiątrych, kiedy zaczynajac moją formację seminaryjną udałem się do Krościenka, aby tam zaliczyć moją pierwszą Oazę.

Wtedy było to już masowe zjawisko gromadzące na czternastodniowych rekolekcjach tysiące młodych ludzi przybywających tam, aby we wspólnocie przeżywać bliskość Boga w otoczeniu magicznych szczytów okolicznych gór.

Dla wszystkich z nas największym przężyciem były liturgie sprawowane przez Ojca Blachnickiego, wysokiego kapłana, który pomimo ascetycznego wyglądu emanował ciepłem dobrego człowieka potrafiącego zarażać zatopieniem się w tajemnicy przeżywania liturgicznego zespolenia z Odwiecznym, czego i my doświadczaliśmy.

Oazowe rekolekcje były swoistą kuźnią wiary dla uczestników, którzy po ich odbyciu wracali do swoich parafii, aby tam stawać się tymi, którzy w lokalnych wspólnotach potrafiliby zarażać tą ideą innych, ale nie zawsze tak się działo i to za sprawą lokalnych duszpasterzy, proboszczów parafii podejrzliwie nieufnych religijności wykraczającej poza zaściankowość tradycyjnych form duszpasterskich wyuczonych przez lata ich posługi.

Niektórzy księża otwarcie sabotowali pierwotny żar młodych adeptów oazowych rekolekcji i najchętniej zakazali by im obnoszenia się z ich doświadczeniami, uznając je za rodzaj sekciarskiego amoku niewiele mającego wspólnego z prawdziwą wiarą.

Takie nastawienie pełne nieufności zaowocowało stopniowym przygaszaniem prawie wszystkich inicjatyw oazowych aktywistów, skutecznie sprowadzając ich do roli religijnych dziwaków, od których „porządni” katolicy winni trzymać się na bezpieczny dystans.

Trzeba z przykrością stwierdzić, że sami księża przez lata, zupełnie nie czując niezwykłości szansy jaką dla Kościoła stał się ten ruch wiary, przyczynili się do wygaszania tej formy religijnego przeżywania bliskości z Chrystusem.

Kolejną zmarnowaną szansą dla wiary stało się pokolenie JPII, oddolny ruch młodych zarażonych charyzmą Papieża Polaka, którzy po jego odejściu pragnęli pielęgnować jego prostotę zawierzenia Chrystusowi i być blisko wartościom, które przyświecały pontyfikatowi Jana Pawła II.

W ich przypadku kościelni animatorzy kolejny raz nie sprostali zadaniom, aby umiejętnie podsycać te płomyki wiary i pozostawali na uboczu, ograniczając się najczęściej do roli obserwatorów tego młodzieńczego zapału.

Wraz z upływem lat od śmierci naszego świętego Papieża ten ogień wiary JPII zaczął przygasać, i o irobnio, po jakiś czasie zaowocował obojętnością wobec tego, co jeszcze tak niedawno było ich swoistym azymutem wiary i stali się synonimem pokolenia masowo wybierającym drogę, na której Bóg stał się li tylko porzuconym wspomnieniem.

Bezsprzecznie historia dała Kościołowi dwóch wielkich wizjonerów, którzy swoim życiem odcisnęli wyraźny ślad ukierunkowany na odnowę religijnego życia wśród ludzi młodych, ale w obu tych przypadkach po latach pozostało z tego tylko wspomnienie zmarnowanej szansy.

Trudno nie odnieść wrażenia, że stało się to na wyraźne życzenie hierarchów, którzy nie zrobili nic, aby te płomienie zapału młodych skutecznie animować swoimi mądrymi inicjatywami, których zwyczajnie zabrakło.

Nawet najpiękniejsze idee pozostaną martwymi, kiedy zabraknie animatorów podejmiujących działania, a takich w przeważąjącej mierze zabrakło chociażby ze strony kleru, księży będących na pierwszej linii frontu walki o autentyczność wiary wśród powierzonych ich pieczy wiernych.

Kościół przespał ten czas i zapał pozostawiony samemu sobie stopniowo przygasał, a w przypadku pokolenia JPII poskutkował efektem wahadła i to z najgorszym skutkiem.

Kryspin

poniedziałek, 17 marca 2025

 

Najgorzej być pominiętytm

No i kolejny raz doczekałem się, a raczej muszę stwierdzić, że enty raz proboszcz mojej parafii zdecydował o pominięciu mojego domostwa przy sposobności dorocznej kolędy.

Niby powinienem być gotowym na ten manifest dezaprobaty mojej osoby, bo przecież jestem solą w oku kościelnych decydentów, bo niby ksiądz, ale jednak w cywilu, i o czym z takim gadać, a jeśli nie daj Boże wielebny by się zasiedział, to co by pomyśleli ci sprawiedliwi oczekujący na kapłana w swoich domostwach?

Chrystus goszcząc w domach grzeszników i celników, bardzo naraził się zgorszonym tym zachowaniem wszelkiej maści „sprawiedliwym” z elit izraelskiego społeczeństwa i jakby tego było mało odpowiedział wprost na ich zgorszenie:

-”Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają....nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”(Łk 5, 31-32)

Na przełomie roku coraz bardziej wtapiamy się jako społeczeństwo w gorączkę, póki co prekampanii, mającej wyłonić najważniejszą osobę w naszym państwie, Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Kandydaci aspirujacy do tej godności rozjechali się po Polsce, aby uczestniczyć w spotkaniach z elektoratem. Sztabowcy ich kampanii zdają sobie sprawę, że nie wystarczy im poklask już przekonanych do ich wizji, dlatego kładą nacisk na to, aby odbywali spotkania otwarte, także dla tych, którzy do tej pory nie pałali miłością do konkretnego kandydata.

Ilość tysięcy uściśniętych rąk, wprost przekałada się na słupki poparcia, dlatego kandydaci każdego dnia poświęcają wiele czasu na bezpośrednie kontakty z wyborcami.

Tylko wyjście ze strefy komfortu i otwartość na podejmowanie niekiedy i niewygodnych wyzwań, czy wręcz narażanie się na chłodną reakcję w niektórych kręgach, to konieczność i droga do przyszłego wyborczego sukcersu.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia, kiedy chodzi o poświąteczną peregrynację ludzi w sutannach, odwiedzających owieczki z przynależnej im owczarni, parafialnej wspólnoty.

Pewnie, że można tak jak ksiądz proboszcz z naszego kościoła, który zdecydował, że spotka się tylko z tymi owieczkami, które zapewniają mu obszar komfortu i świętego spokoju.

Odhaczy kolejne numery domów z podległych mu rewirów, prześle do centrali raporty postępującej laicyzacji, bo co roku przecież mniej otwartych drzwi dla kapłańskich odwiedzin, na koniec odliczy należną kurialnym przełożonym kopertę zawierającą część z kolędowego utargu i można będzie zażyć świętego spokoju do kolejnej duszpasterskiej kampanii w końcu kolejnego roku.

Jeden z zaawansowanych stażem proboszczów, z nie za dużej parafii, miał zwyczaj kolędowego wparaszania się do domów swoich parafian i zwyczajnie nie akceptował odmowy z ich strony.

Opornym mówił, na początku niekiedy kłopotliwego dla nich spotkania, że muszą choć przez chwilę porozmawiać, bo to bardzo ważne dla niego.

Później, kiedy już zdołał przełamywać ich początkową niechęć, przechodził do sedna:

-”Wiem, że już tyle lat jesteście skazanina moją osobę, ale póki co biskup każe mi tu trwać no i musimy wspólnien się znosić.

Kiedy zauważam, że szerokim łukiem omijacie naszą światynię, to dochodzę do wniosku, że to moja wina, bo przecież nie obrazilibyście się na Pana Boga, dlatego proszę o szczerość, abym mógł w sobie zmienić te przywary, które was irytują.”

Całość okraszał szczerym uśmiechem i tak łamał ostanie lody, aby później kierować rozmowę na sprawy istotne dla całej wspólnoty i indywidualne oczekiwania swoich owieczek.

Chyba udawało mu się w ten sposób docierać do zaniedbanych w wierze, bo po takich rozmowach wielu wracało do religijnych praktyk i także na ich twarzach gościł uśmiech zadowolenia.

Stary proboszcz już od kilku lat jest na kapłańskiej emeryturze, ale z jego oczu nadal nie znikął figlarny uśmiech.

Kryspin

niedziela, 9 marca 2025

 

Góra kuszenia

Ewangelista św. Mateusz w czwartym rozdziale swojego biblijnego przekazu szczegółowo opisał spektakularne spotkanie Mistrza z upadłym aniołem, który przystąpił do niego zaraz po czterdziestodniowym poście, którym Chrystus przygotowywał się do spełnienia swojej odkupieńczej misji mającej się zakończyć na drzewie krzyża.

Szatan stopniował swoje pokusy zaczynając od propozycji, aby Syn Boży z okolicznych kamieni cudownie stworzył chleb, którym mógłby zaspokoić głód po dopiero co zakończonym poście. Była to nieudana próba, ale nie zniechęciła go przed kolejnymi, jednak i one zakończyły się niepowodzeniem, i w końcu odwieczny wróg Boga odstąpił.

Kuferek kłamst jeszcze powielokroć służył złemu, kiedy na przestrzeni dziejów przed ludzką słabością po wielokroć go otwierał i często z zamierzonym skutkiem osiągał swój niecny cel, kiedy adresaci jego podstępu oddawali mu cześć za garść pozornych korzysci.

Takie spektakularne kuszenie zaliczył z pewnością Kościół, kiedy w ostatniej dekadzie zatapiał się w ułudzie dobrobytu i poczucia, że jest czymś wyjątkowym i już z samego samozadowolenia utrwalał w sobie dobre samopoczucie, kiedy jego próżność systematycznie karmiła ówczesna władza uznając go za szczególnie przydatnego partnera do utrawalania swojego panowania naiwnie licząc na to, że ten stan będzie wiecznym rajem dla obu stron tego układu.

To, że obie ze stron doświadczyły goryczy efektów działania księcia ciemności, mogliśmy się przekonać w czasie, kiedy Polacy udając się do urn wyborczych powiedzieli dość patologii niszczącej ich marzenia o sprwiedliwym układzie, który okazał się czymś na kształt mafijnego kartelu, nie tylko mającego gdzieś podstawowe wartości jak prawda i sprawiedliwość zastępując je sloganami mającymi ukryć postępowania nie przynoszące chwały.

Rządzący tolerując patologiczne działania wśród swoich i jednocześnie stając się ślepymi na obyczajowego raka trawiącego kościelnego sojusznika, doprowadzili do kryzysu zaufania nawet wśród największych swoich zwolenników nie widząc nawet tego, że realizowali ten sposób spektakl, którego reżyserem był ten, który ich zaprosił na górę kuszenia.

Największą tragedią tej sytuacji pozostał jednak fakt, że szatan nie zadowolił się zatruciem tylko jednej ze stron naszej politycznej rzeczywistości, bo równolegle prowadził swoję dzieło także wśród tych, w których przez lata umiejętnie podsycał poczucie krzywdny, kiedy czując się kimś lepszym, byli skazani na konieczność uginania karków przed współczesnymi Wandalami, ludźmi o niskim intelekcie, ale póki co dzierżącymi władzę.

Pielęgnowanie poczucia krzywdy tłamszonego intelektu przez motłoch póki co rządzących wyedukowało w opozycji nowego człowieka, światłego i otwartego na wszystko, co negowało dotychczasowy układ i tylko czekającego na czas rozprawy z poprzednikami.

To z pewnością ukształtowało swoistą modę na bycie intelektualnie zaangażowanym w negację wsztkiego, co było przynależne poprzedniemu politycznemu rozdaniu.

W trakcie jednego z rodzinnych spotkań młoda mama snując pragnienia dotyczące przyszłości jej jeszcze małego synka wprost stwierdziła, że już teraz zastanawiają się z mężem nad wyborem szkoły dla swojej pociechy, bo póki co zauważają problem, gdyż wśród okolicznych placówek jest dużo takich, które są skażone pisowskim genem, a oni chcieli by ich latorośl pobierała edukację w szkole otwartej na wyzwania wsółczesności, a nie drążącej li tylko to, czym żyli nasi przodkowie.

Kiedy zadałem pytanie, czy nie widzą zagrożeń w radykalnych zmianach programowych mających wyznaczać trendy nowoczesnej edukacji, usłyszałem, że nie analizowali tych zmian w takim kontekście, bo tak do końca nie obchodzą ich polityczne wydźwięki tychże.

Nie mam absolutnie wątpliwości, że szatan nadal wykorzystuje swoją górę kuszenia do organizowania spektakli, w kórych będąc jedynym reżyserem, nieustannie porusza kolejnymi marionetkami w pełnym intrygi i zakłamania spektaklu i najgorszym w tym wszystkim jest niewiedza z jaką poddajemy się planowanym przez niego kilejnym ruchom, bo efektem końcowym dla nas i tak będzie gorycz przegranych.

Kryspin

niedziela, 2 marca 2025

Plebania”

Ostatnio jeden z czytelników zarekomendował mi lekturę książki pana Nowaka „Plebania”, jako pasjonujący dokument ukazujący życie ludzi Kościoła w zaciszu parafialnej alkowy.

Już wczeniej miałem okazję zapoznać się z tym literackim dokonaniem tego autora i przyznam, że odebrałem jego spisaną relację z jasną konkluzją.

Pan Nowak, niewątpliwie obdarzony lekkością pióra, niczym mnie nie zaskoczył, zważywszy na nieukrywaną niechęć do Kościoła wynikającą być może z traumatycznego przeżycia z młodości, kiedy to, jak sam wspominał, stał się ofiarą kapłańskiej, chorej żądzy.

To pewnie ukształtowało jego pragnienie zemsty wobec tej instytucji, co zaowocowało szeregiem literackich dokonań, z których „Plebania”jest tylko jednym z nich.

O popularność swojego literackiego dokonania autor zadbał bardzo skrupulatnie będąc w zażyłych stosunkach z braćmi Sekielskimi i swoim mentorem w sianiu nienawiści wobec ludzi Kościoła, dawnym duchownym prof. Obirkiem.

Cztając książkę pana Nowaka nie można postawić mu zarzutu, że napisał nieprawdę opisując patalogie z kościlenych plebani, bo rzeczywiście nie są one wolne od ekscesów opisywanych przez autora, ale to nie wyczerpuje całej prawdy.

Przed kilkoma laty sam opisałem ciemne strony kapłańskiej codzienności, kiedy księża stawali się bohaterami „Konfesjonału krzywd” i przybliżyłem czytelnikom patologiczne przykłady zwyrodnialców z koloratkami na szyi, ale na miły Bóg, nie można w tym wszystkim nie stosowć miary skali tych patologicznych zachowań.

Po lekturze „Plebani” czytelnik odnosi wrażenie, że cały Kościół do szpiku kości jest przeżarty patologią, a księży trzeba umieścić w jakichś miejscach resocjalizacyjnego odosobnienia, albo co najmniej omijać szerokim łukiem, i to jest dalece krzywdzące dla tysięcy prawych kapłanów codziennie realizujących swoją drogę powołania do służby.

Kiedyś mądry biskup, trzeźwo stąpający po ziemi, przy okazji akcji powołaniowej w jednej z parafii otwarcie odniósł się do poziomu moralnego w kapłańskich szeregach:

-”Księża nie pochodzą z bliżej nam nie znanej planety, ale swoje korzenie mają w rodzinach i to od nich wprost zależy ich jakość, dlatego dzisiaj nie będziemy modlili się o świętych kapłanów, czy odpowiednich kandydatów do tej służby, ale pochylimy się nad tym, aby w naszej społeczności było jak najwięcej dobrych rodzin kierujących się wartościami w swoim postępowaniu, a wtedy dobry Bóg sam dokona wyboru tych, których powoła na pracowników do swojej winnicy.”

Z pewnością Kościół ma wiele do zrobienia, aby zmierzyć się z problemami, które między innymi zostały napiętnowane w „Plebani” i może warto się nad tym pochylić.

Kandydaci do służby ołtarza przez sześć lat mierzą się z wymogasmi formacji do tej funkcji i może warto pochylić się nad tym, czy gdzieś nie popełniono błędów u samego początku tejże.

Mogę zabierać głos w tej kwestii, bo kiedyś sam przechodziłem ten etap.

Seminarium nie spełnia swojej formacyjnej funkcji w dwóch kwestiach.

Po pierwsze ten styl duchowej formacji nie wychodzi naprzeciw problemowi samotności kapłanów bezpośrednio po święceniach.

Przez sześć lat żyli we wspólnocie, w której ich życie kształtował regulamin i wszędobylskie dzownki wyznaczające czas na modlitwę, naukę i szczątkowo na rekreację, i po tym okresie zostają rzuceni do życia w czterech scianach wikariatu z starszym proboszczem za ścianą, który prawie nigy nie będzie ich starszym kolegą, a co najwyżej mniej lub bardziej zrzędliwym przełożonym.

Samotność prowadzi do małpiego rozumu i wyzwala w człowieku nie zawsze dobre pragnienia.

Drugim kamykiem w trybie seminaryjnej formacji jest kwestia seksualności, którą co prawda można tłumić póki co bromem, ale później pozostaje wolny od tego tłumiacza świat ze swoimi pokusami i w połączeniu z syndromem samotności daje upust pragnieniu bliskości z drugim człowiekiem.

Pewnie będę mało oryginalny kolejny raz powtarzając apel o konieczną reformę w Kościele w kwestii celibatu, ale to bardzo istotna droga ku naprawie obecnej rzeczywistości.

Kryspin