Już za kilka dni rozbłyśnie
gwiazda zwiastująca nadejście magicznej nocy, która pierwsza stała
się świadkiem cudu miłości Boga do ludzi.
Gdybym przygotowywał kazanie na
wieczorną pasterkę, pewnie wyliczałbym sprzeczności towarzyszące
narodzinom Bożego Syna, przyszłego Zbawiciela, który swój ziemski
etap nie rozpoczął w królewskiej komnacie, na łożu wyściełanym
atłasowym suknem, ale nad wyraz skromnie: w żłobie dla bydlątek,
w skalnej grocie wykutej gdzieś na zboczu porośniętym trawami, na
którym pasterze z okolic Betlejem wypasali swoje stada.
Pozostawię pasterzom parafialnych
wspólnot przyjemność wygłoszenia uroczystej Bożonarodzeniowej
homilii i zatrzymam się na uniwersalizmie przesłania ukazującego
narodziny syna Maryi, bo historia, która wydarzyła się w
betlejemskiej stajni, niesie przesłanie dla każdego człowieka,
niezależnie od jego religijnych przekonań.
Dla wierzących to był początek
zbratania się z Bogiem, który dla ludzi (zgodnie ze zbawczym
planem) narodził się w ludzkim ciele.
Dla tych, którzy żyją chłodnym
racjonalizmem odrzucającym przyszłość poza obecną
rzeczywistością, narodziny Jezusa ( tak jak i innych ludzi), to
pokaz doskonałości natury, która jest zdolna do stworzenia
arcydzieła jakim jest człowiek.
Każdy człowiek, od chwili
poczęcia zasługuje na miano cudu i winien być darzony szacunkiem.
Gdybyśmy przeprowadzili ankietę,
wywiad z rodzicami nowo narodzonych dzieci, to na pytanie: „Kim dla
nich jest ten maluszek ?”, zdecydowana większość
odpowiedziałaby, że:
” To jest owoc ich miłości i
spełnienie pragnienia, dzięki któremu ludzkie życie nabiera
większego sensu!”
Nie dla wszystkich i nie wszystkie
dzieci są jednak spełnieniem pragnienia.
Niekiedy dziecko jest kłopotem,
„produktem ubocznym” czegoś, co nie ma nic wspólnego z miłością
i wtedy w rodzicach nie ma radości, którą zastępuje paniczny
strach przed opinią otoczenia, a niekiedy i przed sobą samym.
Osobną grupę stanowią dzieci,
które można by określić „owocami miłości zakazanej”: dzieci
poczęte w nieformalnych związkach, owoce małżeńskich zdrad, czy
złamania przyrzeczenia celibatu.
Czy w takich przypadkach można
wyciągać wniosek, że one są kimś gorszymi?
Z pewnością nie!
Ale w obiegowej opinii, zakorzenionej
od dawna, za takowe uchodzą i najgorsze w tym wszystkim jest to, że
Kościół (instytucja w cieniu oddziaływania której żyje
większość z nas) temu sprzyja, stygmatyzując dzieci poczęte z
„miłości zakazanej”.
Takie dzieci stają się często
kartą przetargową do naprawiania „moralnego, kościelnego
porządku”: „Weźmiecie ślub, zalegalizujecie swój związek, to
dzieciątko ochrzcimy”, i często to działa!
W dalece gorszej sytuacji są
dzieci- owoce kapłańskiej, „zakazanej miłości”.
Kościół skazuje je na piętno życia
bez ojcowskiej miłości, bo księdzu, który podpadł biskupowi
łamiąc przyrzeczenie celibatu, którego owocem jest dziecko,
przełożony pogrozi palcem, może nałoży miesiąc pokuty, albo
przeniesie na inną parafię i sprawa wydaje się być załatwiona!
A dziecko?
No cóż....ustanowi się jakąś
kwotę, którą ojciec w sutannie będzie wpłacał na rzecz jego
wychowania i po sprawie!
Sprawa nie jest jednak załatwiona i
co najgorsze w tym wszystkim, nie jest marginesem w Kościele, bo
dotyka dzieci(liczonych w tysiące) żyjących z piętnem „owocu
zakazanej kapłańskiej miłości”
W „Zatroskanej koloratce”
napisałem o zatrutych owocach celibatu z nadzieją, że będzie to
przyczynek do refleksji nad absurdem tego kapłańskiego
przyrzeczenia.
Może dzieci kapłańskiej „zakazanej
miłości” bardziej wykrzyczą ten absurd?
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz