Gdy sięgam pamięcią do chwil,
gdy rozpoczynałem dorosłość, to wracają mi obrazy pierwszych
tygodni mojej seminaryjnej przygody. Było nas 34 na pierwszym roku.
Każdy dzień wydawał się wtedy podobny: wczesna pobudka, ranne
modlitwy, śniadanie w wielkim refektarzu, później wykłady,
kolejny posiłek, chwila wytchnienia w seminaryjnym ogrodzie, później
nauka własna i pół godziny na podwieczorek, gdy w pokojach
zajadaliśmy się smakołykami, które pachniały domem.... A później
już tylko wieczorna modlitwa w kaplicy i spoczynek, aby następnego
poranka obudzić się do tego samego...
Przerwą w seminaryjnej monotonii
były święta, ale tylko te, na które mogliśmy się rozjechać do
naszych rodzinnych domów. Każdy z nas odliczał wtedy godziny do
tych dni, gdy mogliśmy choćby przez chwilę pooddychać
przeszłością świata, który przecież paradoksalnie, z własnej
woli pozostawiliśmy poza sobą.
Kiedy wspominam tamten czas, gdy w
opinii naszych moderatorów, mieliśmy przyzwyczajać się do
przyszłego życia w samotności, to muszę powiedzieć, że ich
założenia spełniły się mniej niż średnio.
Doświadczyłem tego już poza
murami seminarium, gdy rozpocząłem swoją duszpasterską przygodę
w pierwszej parafii. Choć i tak los był dla mnie łaskawy, bo
miałem po sąsiedzku dwóch moich kursowych kolegów, z którymi
często się spotykaliśmy w wolnej chwili. Siadaliśmy wtedy we
trójkę i rozmawialiśmy długie godziny o błahych sprawach i
czułem, pewnie i oni także, że te nasze spotkania były ucieczką
od samotności.
Po jakimś czasie nasze spotkania
stawały się jednak coraz rzadsze i nawet nie zauważyliśmy, jak
oddalaliśmy się od siebie i pewnie, gdybyśmy wtedy potrafili
szczerze porozmawiać, to pewnie przyznali byśmy, że wcale nie
oswoiliśmy w sobie samotności i nie wspominali byśmy frazesów
powtarzanych nam, przez seminaryjnych przełożonych:” Kapłan
nigdy nie jest samotny, bo ma współbraci i parafię, która stanowi
jego rodzinę.”
Pamiętam pierwsze Boże Narodzenie
i dni przed tym świętem, gdy codziennie przemierzałem ulice udając
się do salki parafialnej, gdzie uczyłem maluchy o Bogu, który z
miłości do ludzi posłał na świat swojego syna, który przed
wiekami narodził się w dalekim Betlejem, abyśmy mogli z radością
przeżywać ten świąteczny dzień .
Po zajęciach wracałem ulicami,
przy których mieściły się sklepy rozświetlone świątecznymi
ozdobami i mijałem ludzi, którzy pomimo zimowego chłodu, z
wypiekami radosnego podniecenia, szli z małymi i większymi
pakunkami, i widziałem w ich oczach radość zbliżającego się
wigilijnego wieczoru, gdy przy kolorowych choinkach będą obdzielać
się świątecznymi niespodziankami
Przyznam, że patrzyłem na nich z
zazdrością, którą pewnie doświadczają bezdomni, gdy w zimowy,
Bożonarodzeniowy wieczór zaglądają w okna szczęśliwców,
cieszących się wśród bliskich radością bycia razem, gdy oni
najboleśniej odczuwają swoją samotność.
Wtedy pierwszy raz tak boleśnie
odczułem samotność kapłańskiego powołania i zrozumiałem, że
nigdy nie potrafię jej pokochać!
Kiedyś młodzież w trakcie lekcji
religii zadała mi pytanie:
„Jak księża radzą sobie z nakazem
celibatu, który obowiązuje w Kościele Katolickim?”
Odpowiedziałem im wtedy, że
pewnie nie zawsze radzą sobie z tym wymogiem i może dlatego tak
wielu księży jest smutnych i schowanych pod maskami powagi swojego
powołania.
Później jeszcze długo myślałem
nad tym pytaniem i już tylko sobie zadawałem pytanie:
Czy można oswoić samotność, gdy
serce pragnie czegoś innego?
Czy Chrystus powołując pośredników
swojej miłości, jednocześnie nakazał im, by w swoim sercu oswoili
samotność i pokochali ją?
Powołanie do życia w samotności,
to szczególny dar, który bardzo rzadko się zdarza i dlatego tak
wielu kapłanów jest smutnych, niekiedy złośliwych, czy żyjących
z nałożonymi maskami powagi, a nawet zarozumiałości.
Czy zatem można oswoić....czy
można pokochać samotność?
Pewnie tak, bo sam spotkałem w swoim
życiu kilku uśmiechniętych kapłanów.
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz