Napisała do mnie młoda kobieta z
nadzieją, że pomogę jej w kwestii poczucia winy, którą nosi w
sobie z racji wykonywanej profesji, która ją cieszy, ale i obciąża
jej sumienie
Czytelniczka w obszernym liście
opisała mi swoją historię, akcentując, że pochodzi z rodziny
mało zaangażowanej w głębię religijnego życia. Od dzieciństwa
jej kontakt z kościołem nie był inspirowany przykładem głębokiej
wiary rodzicieli, którzy owszem, pilnowali aby uczęszczała na
lekcje religii, zadbali o kolejne sakramenty dla jej duszyczki
(komunia, bierzmowanie), ale sami ograniczali się tylko do roli
strażników tradycji, osobiście będąc dalekimi od dawania jej
dobrego przykładu chociażby co do niedzielnej obecności na mszy
świętej, w której bardzo rzadko brali udział.
Młoda dziewczyna nie powieliła
domowego „stylu” religijności najbliższych i wraz z upływem
lat wiara stawała się dla niej czymś coraz ważniejszym i
determinującym jej codzienne wybory, w których Kościół i jego
nauczanie odgrywało istotną rolę.
Po skończonej szkole średniej
swoje dorosłe życie zapragnęła poświęcić służbie innym
ludziom, dlatego wybrała dla siebie kierunek studiów, po których
mogłaby realizować swoje plany i została położną.
W krótkim czasie podjęła pracę w
klinice leczenia niepłodności i się nią szczerze cieszyła.
Teraz, niejako na pierwszej linii mogła
się spotykać z kobietami, które po smutku porażki nadziei na
urodzenie dziecka, tam odnajdywały nadzieję na radość cudu
macierzyństwa.
Jej radość została jednak prędko
zgaszona, gdy w trakcie sakramentu pojednania (spowiedzi) usłyszała
wyrok kościelnego sędziego:
„Nie możesz otrzymać
rozgrzeszenia, bo uczestniczysz w grzesznym procederze, którego
nauka Kościoła nigdy nie zaakceptuje.”
Kobieta, po chwili szoku zapytała
spowiednika:
„Co mają zrobić ludzie, którzy
pragną zostać rodzicami, a tylko w taki sposób mogą spełnić
swoje marzenie”
Kapłan chłodnym tonem pouczył ją:
„Jest wiele dzieci czekających na
adopcję i one także zasługują na to, by ktoś okazał im
rodzicielską miłość....a ty moja droga możesz zmienić pracę i
realizować się tam, gdzie będziesz pomagała tym kobietom, które
w godny sposób cieszą się macierzyństwem!”
To ostatnie autorytatywne stwierdzenie
spowiednika zakończyło dyskusję przy konfesjonale i tylko
pozostało w niej niezrozumienie, dlaczego niesienie nadziei na
macierzyństwo jest czymś tak złym, że nie zasługuje na
rozgrzeszenie?
Przyznam, że nie czuję się
władnym, aby oceniać kogokolwiek w tej kwestii: ani tego kapłana,
który wydał werdykt zgodny z zaleceniem kościelnego kodeksu, ale i
sposobu myślenia owej kobiety, która nie mogła zrozumieć w czym
zawiniła aż tak bardzo, że nie zasługiwała na sakramentalne
przebaczenie?
Teraz ktoś, moralnie poprawny,
pewnie skwitowałby to wszystko jednym krótkim stwierdzeniem:
„Cel nie może uświęcać środków
i basta, a in vitro daje „radość”narodzin okupioną śmiercią
zarodków, które przy tej okazji skazane są na śmierć!”
A głos tych moralnie niepoprawnych?
Czy celem Chrystusa, gdy zakładał
Kościół, było zgromadzenie w nim tylko tych moralnie poprawnych?
Na początku każdej mszy celebrans
przypomina zgromadzonym, że wszyscy jesteśmy grzeszni, dlatego
eucharystia rozpoczyna się od aktu skruchy, żalu, który zebrani
wyrażają w słowach tzw. spowiedzi powszechnej.
Tak na koniec chciałbym zastanowić
się nad tym, jak zachowałby się Chrystus, gdyby zasiadł w
kościelnym konfesjonale, do którego podeszłaby ta kobieta?
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz