wtorek, 31 grudnia 2024

 

Nie mamy miejsca.

Po dekrecie cesarza Augusta o powszechnym spisie poddanych rzymskiego imperium, w dalekiej prowincji obejmującej piachy Galilei rozpoczął się swoisty eksodus, kiedy do rodzinnych korzeni pielgrzymowali potomkowie Dawida, aby dokonać wpisu w rodowych rejestrach.

Betlejem, zapomniana przez wieki osada, na krótko zatętniło gwarem pielgrzymów, którzy przy tej okazji mogli przeżywać spotkania z dawno już niewidzianymi krewnymi, których los rozproszył po najodległejszych zakontkach.

Co bardziej zapobiegliwi i mający wystarczające zasoby finansowe na tę okoliczność, zarezerwowali okoliczne gospody, będź nawet całe domy podnajęte od miejscowych, aby tam przeżyć miłe chwile wzajemnego spotkania z bliskimi, często niewidzianymi od dawna.

Radość beztroskiej biesiady była by pełna gdyby niektórym nie zdarzył się zgrzyt.

Do masywnych drzwi gościnnych domów, które oni wynajęli, zapukał jakiś biedak z pytaniem, czy nie znalazłoby się miejsce dla niego i jego małżonki?

To szczyt bezczelności, bo nie dość, że na pierweszy rzut oka wida było, że groszem nie śmierdział, to jeszcze jego kobieta była z brzuchem i tylko tego brakowało, aby zachciało się jej rodzić, kiedy oni raczyli się spokojnym świętowaniem wśród bliskich.

-Tu nie ma dla was miejsca, idźcie gdzieś indziej i może tam znajdziecie jakiś kont dla siebie.

W jednym z europejskich miast mieszkańcy sposobili się do świąt Bożego Narodzenia.

Rodzicie zakończyli wszystkie przygotowania, w okolicznych galeriach handlowych zakupili prezenty dla swoich milusińskich, ojciec na bazarze zakupił choinkę, ktorą mama z dziećmi przystroiła kolorowymi ozdobami i można było zasiąść do uroczystej wieczerzy wigilijnej, kiedy do ich domu zapukał ktoś niespodziewany.

W drzwiach stał młody człowiek trzymajacy za rękę kobietę w zaawansowanej ciąży.

-Jesteśmy w podróży i nie mamy miejsca na nocleg, a poza tym nie stać nas na wynajem hotelu ....czy moglibyśmy choć na jedną noc zatrzymać się u państwa?

-Niestety u nas nie ma miejsca, ale możecie udać się do noclegowni na obrzeżach miasta, tam ktoś wam pomoże-usłyszeli od zakłopotanych niezręcznością sytuacji domowników.

Tego wieczoru jeszcze kila razy usłyszeli podobną odpowiedź i odchodzili w beznadziei.

Niepokojeni mieszkańcy tej miejscowości nie byli świadomi, że stali się mimowolnymi uczestnikami studenckiej prowokacji, którą z oddali dyskretnie nagrywali dziennikarze lokalnej stacji telewizyjnej, która wyemitowała ten materiał w pierwszy dzień świąt.

Pewnie spowodowali tym niemiłego kaca wśród tych, którzy dali się wkręcić w tę prowkację, ale i innym oglądającym ten telewizyjny przekaz musiała się zapalić lampka niepokoju, bo autorzy tej prowkacji zakończyli materiał pytaniem:

-A jak ty byś zareagował, gdyby bohaterowie tej historii zapukali do twoich drzwi?

Przeżywamy ostanie dni Adwentu, który w Kościele naznaczony jest jako czas oczekiwania na narodziny Boga.

W dzisiejszym świecie ogarniętym gorączką marketingowego szaleństwa, kiedy galerie handlowe od tygodni przyciągają kupujących kolorowymi światłami nowonarodzeniowych ozdób, a w drzwiach kupujących witają Mikołaje uzbrojeni w zaprzęgi plastikowych reniferów i wszystko to w otoczeniu rozświetlonych drzewek upstrzonych wszelakimi ozdobami, to próżno jednak w tym szukać tego, co jest istotą tego zamieszania, czyli tego małego dziecka, pod którego postacią Bóg postanowił spotkać się z ludźmi.

W Adwencie Kościół, pewnie z myślą o naszych malusińskich, organizuje codzienną ranną mszę inną niż wszystkie liturgie, kiedy nasze pociechy w rękach trzymają lampiony, którymi pragną oświetlać drogę dla małego Jezusa.

Może warto wykorzystać tę gorączkę oczekiwania na cuda świątecznego czasu nie tylko na kolejną zabawkę nispodziankę, ale i może ofiarować naszym dzieciom, i sobie samym także, choć jeden epizod spotkania z małym Jezusem w trakcie roratniej mszy?

To może być najpiękniejszy prezent spotkania z Nim jeszcze przed magicznym doświadczeniem, jakie niesie w sobie noc Bożego Narodzenia.

Kryspin

niedziela, 22 grudnia 2024

 

Próg świętości

Za nami jedyny taki dzień w roku, kiedy to zazwyczaj spokojne miejsca ostatecznego spoczynku dla tych, którzy przekroczyli granicę życia, staje się miejscem gremialnie odwiedzanym przez ich krewnych i znajomych przybywających do mogił bliskich zmarłych, aby przeżyć chwilę zadumy, ożywić wspomnienia minionego czasu, oddać cześć tym, którzy ostatecznie odeszli.

Na mogiłach dopalają się znicze, wiązanki ułożone z kolorowych kwiatów opierają się jeszcze porywom wiatru, ale przez kolejne dni cmentarze powrócą do dawnego czasu spokoju, a żywi do swojego zabieganego życia i tylko może przy okazji kolejnych smutnych uroczystości pogrzebowych przybędą na chwilę do tych miejsc.

Uroczystość Wszystkich Świętych towarzyszy nam już od ponad tysiąca lat, bo jego początki datowane są na przełom IX i X wieku, kiedy papież Jan XI w 935 roku, w nawiązaniu do wcześniejszej decyzji swojego poprzednika Grzegorza IV, ustanowił pierwszy listopada dniem święta dla całego Kościoła.

Ludzie będący na obrzeżach chrześcijaństwa często podnoszą kwestię praprzyczyny tkwiącej u zarania tego święta podnosząc historyczną tezę, że ludzkość kultywowała pamięć przodków już w czasach przedchrześcijańskich, o czym mogą świadczyć artefakty z wykopalisk kultur sprzed tysięcy lat.

Wiele w tym prawdy i nikt rozsądny nie stara się negować ustaleń historyków kultury, ale dopiero chrześcijaństwo dołożyło element związany z tym, że człowiek to nie tylko ciało, które z biegiem czasu ulegnie rozkładowi, ale i dusza, nieprzemijający pierwiatek wyróżniający nas w świecie przyrody.

Kościół od zarania dziejów kultywuje różnorodność tradycji zwyczajów wspólnot i dlatego w Kościele Ameryki Południowej pierwszy listopada przesięknięty jest kolorytem miejscowej kultury i wierni przeżywają go w sposób zupełnie inny od tego, do czego przywykliśmy chociażby w Kościele europejskim i naszej rodzimej tradycji Wszystkich Świętych.

Nawet w kulturze anglo-saskiej najbardziej widocznej w Ameryce Północnej ten dzień się różni od dnia zadumy, który towarzyszy naszym obchodom tego święta i może nawet nieco irytują nas tamtejsze zwyczaje, jako mało przystające do naszego rozumienia tego dnia.

Dzień Wszystkich Świętych wbrew pozorom i dla naszego kręgu wiary nie do końca jest zrozumiałym dla przeciętnego polskiego katolika, bo przecież ze świętymi obyliśmy się w innych miejscach aniżeli rozległe nekropolie.

Kościół przez wieki przyzwyczaił nas do tego, że świętych namaszcza w swojej autonomicznej decyzji biskup Rzymu i wiernym podaje niejako na tacy, że dany śmiertelnik swoim niezwykłym życiem zasłużył sobie na chwałę niebios i dlatego zalicza go do tego elitarnego grona.

Niejako uderzając w tę nutę wyjątkowości tych, którzy zasługują na chwałę ołtarza, w nas szeregowych zjadaczach chleba powszeniego utrwalono w ten sposób przkonanie, że to jest dla większości nieosiągalny próg przyjaźni z Odwiecznym i dlatego często słyszy się głosy wierzących, że bliżej im do dnia drugiego listopada, kiedy to Kościół wspomina wszystkich zmarłych.

-”Ja nie mam wśród swoich zmarłych żadnego świętego i sama nie liczę na to, że kiedyś po śmierci załapię się na to, aby świętować pierwszego listopada...” Tak ostatnio stwierdziła jedna z kobiet w trakcie rozmowy o dniu Wszystkich Świętych.

A Chrysus zapewnił nas, że w domu Ojca jest mieszkań wiele (J14) i są przeznaczone dla wszystkich tych, którzy pragną swoim życiem zasłużyć na jedność z Nim i Ojcem.

Może warto przy okazji odwiedzin naszych bliskich, którzy przeszli już próg poznania Boga twarzą w twarz, nie tylko pielęgnować pamięc ich przeszłego życia, ale za każdym razem ożywiać nadzieję, że kiedyś i dla nas Bóg wystosuje indywidualne zaproszenie do wiecznej przyjaźni ze sobą.

Potrzeba tylko pielęgnować w sobie pragnienie bycia dobrym, uczciwym człowiekiem; a to jest już próg świętości.

Kryspin

niedziela, 15 grudnia 2024

 

Próg świętości

Za nami jedyny taki dzień w roku, kiedy to zazwyczaj spokojne miejsca ostatecznego spoczynku dla tych, którzy przekroczyli granicę życia, staje się miejscem gremialnie odwiedzanym przez ich krewnych i znajomych przybywających do mogił bliskich zmarłych, aby przeżyć chwilę zadumy, ożywić wspomnienia minionego czasu, oddać cześć tym, którzy ostatecznie odeszli.

Na mogiłach dopalają się znicze, wiązanki ułożone z kolorowych kwiatów opierają się jeszcze porywom wiatru, ale przez kolejne dni cmentarze powrócą do dawnego czasu spokoju, a żywi do swojego zabieganego życia i tylko może przy okazji kolejnych smutnych uroczystości pogrzebowych przybędą na chwilę do tych miejsc.

Uroczystość Wszystkich Świętych towarzyszy nam już od ponad tysiąca lat, bo jego początki datowane są na przełom IX i X wieku, kiedy papież Jan XI w 935 roku, w nawiązaniu do wcześniejszej decyzji swojego poprzednika Grzegorza IV, ustanowił pierwszy listopada dniem święta dla całego Kościoła.

Ludzie będący na obrzeżach chrześcijaństwa często podnoszą kwestię praprzyczyny tkwiącej u zarania tego święta podnosząc historyczną tezę, że ludzkość kultywowała pamięć przodków już w czasach przedchrześcijańskich, o czym mogą świadczyć artefakty z wykopalisk kultur sprzed tysięcy lat.

Wiele w tym prawdy i nikt rozsądny nie stara się negować ustaleń historyków kultury, ale dopiero chrześcijaństwo dołożyło element związany z tym, że człowiek to nie tylko ciało, które z biegiem czasu ulegnie rozkładowi, ale i dusza, nieprzemijający pierwiatek wyróżniający nas w świecie przyrody.

Kościół od zarania dziejów kultywuje różnorodność tradycji zwyczajów wspólnot i dlatego w Kościele Ameryki Południowej pierwszy listopada przesięknięty jest kolorytem miejscowej kultury i wierni przeżywają go w sposób zupełnie inny od tego, do czego przywykliśmy chociażby w Kościele europejskim i naszej rodzimej tradycji Wszystkich Świętych.

Nawet w kulturze anglo-saskiej najbardziej widocznej w Ameryce Północnej ten dzień się różni od dnia zadumy, który towarzyszy naszym obchodom tego święta i może nawet nieco irytują nas tamtejsze zwyczaje, jako mało przystające do naszego rozumienia tego dnia.

Dzień Wszystkich Świętych wbrew pozorom i dla naszego kręgu wiary nie do końca jest zrozumiałym dla przeciętnego polskiego katolika, bo przecież ze świętymi obyliśmy się w innych miejscach aniżeli rozległe nekropolie.

Kościół przez wieki przyzwyczaił nas do tego, że świętych namaszcza w swojej autonomicznej decyzji biskup Rzymu i wiernym podaje niejako na tacy, że dany śmiertelnik swoim niezwykłym życiem zasłużył sobie na chwałę niebios i dlatego zalicza go do tego elitarnego grona.

Niejako uderzając w tę nutę wyjątkowości tych, którzy zasługują na chwałę ołtarza, w nas szeregowych zjadaczach chleba powszeniego utrwalono w ten sposób przkonanie, że to jest dla większości nieosiągalny próg przyjaźni z Odwiecznym i dlatego często słyszy się głosy wierzących, że bliżej im do dnia drugiego listopada, kiedy to Kościół wspomina wszystkich zmarłych.

-”Ja nie mam wśród swoich zmarłych żadnego świętego i sama nie liczę na to, że kiedyś po śmierci załapię się na to, aby świętować pierwszego listopada...” Tak ostatnio stwierdziła jedna z kobiet w trakcie rozmowy o dniu Wszystkich Świętych.

A Chrysus zapewnił nas, że w domu Ojca jest mieszkań wiele (J14) i są przeznaczone dla wszystkich tych, którzy pragną swoim życiem zasłużyć na jedność z Nim i Ojcem.

Może warto przy okazji odwiedzin naszych bliskich, którzy przeszli już próg poznania Boga twarzą w twarz, nie tylko pielęgnować pamięc ich przeszłego życia, ale za każdym razem ożywiać nadzieję, że kiedyś i dla nas Bóg wystosuje indywidualne zaproszenie do wiecznej przyjaźni ze sobą.

Potrzeba tylko pielęgnować w sobie pragnienie bycia dobrym, uczciwym człowiekiem; a to jest już próg świętości.

Kryspin

środa, 11 grudnia 2024

 

Czy Kościół skrywa przed nami tajemnice?

-”Proszę mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Kościół tak skrzętnie utajnił niewygodne dla jego doktryny fakty z początku chrześcijaństwa i nie zaakceptował niczego ponad relację czterech Ewangelistów, kiedy w obiegu było kilka przekazów noszących miano Ewangelii?

Można przy tej okazji wspomnieć chociażby świadectwo Judasza, czy teksty przypisywane Merii Magdalenie, która także popełniła swój przekaz o roli Chrystusa realizującego zamierzenia Ojca.”

Oczywiście nie myli się mój mailowy rozmówca przytaczając te artefakty z początku Kościoła i tenże wcale nie neguje, że one powstały, ale?

Bardzo długo Ojcowie Kościoła prowadzili dysputy pragnąc w jak najdoskonalszy sposób dopiąć listę ksiąg Nowego Testamentu i zabrało im to prawie cztery wieki, bo ostateczny kształt tegoż przekazu został zatwierdzony dopiero pod koniec wieku czwartego, kiedy to Ojcowie Soborowi zatwierdzili jako pisma objawione cztery przekazy świadków początku Kościoła: Ewangelię wg św. Mateusza, wg św, Jana, wg św. Łukasza i św. Marka.

Pozostałe spisane świadectwa uznano za dzieła apokryficzne, powstałe bez asystencji Ducha Świętego i w konsekwencji będące świadectwami tylko dotykającymi istoty teologicznego przekazu.

Nie jest uprawniona więc teza, że Kościół utajnił te artefakty, czego dowodem jest chociażby to, że z ich treścią możemy się zapoznawać także obecnie.

Inną rzeczą jest to, iż przez stulecia te niekanoniczne przekazy stawały się modnymi źródłami dla żądnych sensacyjnych teorii badaczy inspirujących powstawanie mniej lub bardziej prężnych odłamów religinych forsujących swoją wizję początku , zbawczego planu, który realiował założyciel wspólnoty chreścijańkiej, czyli sam Chrystus.

Osobnym fenomenem apokryficznych artefaktów zaowocował wiek XX,kiedy te teksty stały się natchnieniem dla zręcznych litertów, którzy puszczając wodzę fantazji popełnili na ich kanwie książki, w których wykorzytali ewangelie apokryficzne.

Ks. Masliński, filozof historii chreścijaństwa i literat zarazem, opublikowqł swego czasu książkę „Świadkowie Jezusa” w której opisał trgiczny los Judasza, jednego z bardziej zaufanych uczniów Mistrza, który zdradził nie dla garści srebrników, ale po to, aby sprowokować Jezusa do działania.

Po pocałunku w Getsemani tenże miał ukazać swoją potęgę wobec prześladowców i rozpoczać zwycięski marsz Króla Żydowskiego.

Wszytsko jednak poszło nie tak i dlatego Judasz w rozpaczy targnął się na swoje życie.

Trudno w tej historii nie zauważyć zbieżnych z ewangelią tego tragicznego ucznia, w której on sam przedstawiany jest jako lojalny towarzysz Mistrza, który dokonał aktu zdrady w uzgodnieniu ze Zbawicielem, aby ten na krzyżu mógł dokonać swojej misji.

W podobnym tonie należy odbierać dzieła Dana Browna, który w swoich książkach miedzy innymi bohaterką uczynił Marię Magdalenę, jako najbliższą towarzyszkę Chrystusa, której on sam powierzył największe tajemnice swojego boskiego planu.

Z pewnością pierwowzorem dla amerykańskiego literata była ewangelia Marii Magdaleny przez Ojców Kościoła pierwszych wieków zaliczona do apokryfow i nic ponad to.

Trzeba przyznać, że twórczość tego autora, który zgrabnie miesza prawdy z historii Koscioła ze swoimi wizjami literackimi, zasiała wiele zamentu w głowach czytelników, którzy po zapoznaniu się z sensacyjnymi przeżyciami głównego bohatera Roberta Langdona, badacza prehistorii tej instytucji, często mówili, że coś w tym musi być.

Wiara chrześcijańka opiera się na dwóch filarach: Prawdach objawionych spisanych w księgach Starego i Nowego Testamentu, oraz tradycji opartej na mądrości zbiorowej rzeszy tych, którzy na przestrzeni ostatnich 16 wieków swoje dociekania oparli na ścisłej współpracy z Duchem Świętym i nam pozostawili jako depozyt i gwarancję prawdy.

Pewnie jeszcze nie raz będziemy raczeni „rewelacjami” różnych znawców spiskowych teorii, ale zawsze w tyle głowy winniśmy mieć poczucie pokory wobec tajemnicy, bo takowym jest przekraczający percepcję ludzkiego zrozumienia plan Boga wobec nas wszytskich.

Kryspin

poniedziałek, 2 grudnia 2024

 

Ora et labora

Od zarania Kościoła obok wspólnoty zwyczajnych wyznawców Chrystusowego przesłania o celu człowieka dalece wykraczającym poza doczesność, pojawili się ci, którzy pragnęli w sposób bardziej dosłowny realizować jego drogę porzycając wszystko to, co w normalnym świecie mogłoby rozpraszać ich pragnienie świętości i zdecydowali się na obranie życiowej drogi później nazwanej mnisią (monos-sam jeden, pojedynczy)

Tak właściwie to u zarania tego ruchu poszukiwania samodzielnej doskonałości można by uznać za pierwszego tego, o którym Ewangelie wprost mówią, że narodził się by wytyczać drogę temu, który po nim się pojawił-Janowi Chrzcicielowi.

To on wiódł żywot samotnika zatopionego w misji mu zleconej przez Stwórcę.

W późniejszych wiekach ten ruch osobistego doskonalenia obrało jeszcze wielu czujących potrzebę bliskości z Chrystusem poprzez naśladowanie jego życia, i tak rozwinęła się idea pojedynczego, eremickiego, mnisiego egzystowania.

Wiek VI (rok 529) to kolejny etap rozwoju idei poszukiwania doskonałości, kiedy to Benedykt z Nursji, przy akceptacji watykańskich zwierzchników, powołał do życia pierwszą w dziejach Kościoła wspólnotę mnichów, która po dziś dzień istnieje pod nazwą Zakonu Benedyktynów.

Ojciec założyciel stworzył regułę, na której miały się wzorować następne pokolenia zakonników.

-”Ora et labora” te krótkie motto (módl się i pracój) wypełniało wszystkie zasady, jakimi mieli się kierować zakonni bracia, i to pozostało jako kanon tej wspólnoty po dziś dzień.

Na tej maksymie swoje reguły formowały w następnych stuleciach kolejne wspólnoty gromadzące tych, którzy także zamierzali realizować drogę Chrystusa: być ubogimi jak On, posłusznymi Ojcu w realizacji stawianych zadań i codziennie realizować drogę świętości w jedności z założycielem Kościoła.

Zupełnym zaprzeczeniem tej pierwotnej idei, w której realizowano zasadę, że droga do świętości prowadzi przez pokorę, stało się późne średniowiecze, kiedy na mapie Kościoła pojawiły się zakony mieczowe.

Templariusze i mnisi spod czarnego krzyża, uważający, że Chrystus potrzebuje siły, aby chronić ideę wiary, dopuszczali się zbrodni po dziś dzień będących gorzkim doświadczeniem tego, czym Kościół nigdy nie powinien być.

Pokłosiem, tego siłowego krzewienia Jego schedy stały się późniejsze ekscesy konkwistadorów uważających, że przemocą można krzewić ideę miłości.

Kończąc drogę przez monastyczną historię Kościoła nie sposób pominąć dwóch prawie nam współczesnych ruchów mających na celu tworzenie awangardy wiary w Kościelnej rzeczywistości.

W 1928 roku w Madrycie Josemaria Escrivty de Balagner powołał do życia organizację „Opus Dei” mającą na celu szerzenie w świecie wezwania do świętości poprzez pracę, rodzinę i aktywność społeczną.

Można by powiedzieć, że to bardzo szczytne idee badzo zbieżne z zawołaniem Bendyktynów i to pewnie zaowocowało gigantycznym sukcesem tego stowarzyszenia działającego obecnie w 68 krajach świata, ale?

No właśnie, to ale kładzie się cieniem na tym ruchu i nie chodzi tylko o nimb tajemniczości roztaczany wokół członków, ale i o poczucie wyższości jakim karmi się uczestniczących w nim.

Nie mniej kontrowersyjnym gremium są „Legiony Chrystusa” Marciala Degollado gromadzacy księży i kleryków, aby doskonalili się w służbie Bogu i ludziom.

Trudno uwierzyć w szczerość tych założeń, jeżeli ich założyciel okazał się pedofilską bestią i przekreślił tym samym wszysto to co głosił.

Róznymi drogami zmierzamy do celu jakim jest Zbawienie i nikt nie wymaga od nas byśmy wszyscy stali się mnichami na tej drodze, ale warto mieć z tyłu głowy przesłanie Bendykta z Nrsji, że w tej wyprawie modlitwa i praca przyprawione pokorą, to pewność, że na jej końcu spotkamy Tego, który czeka z nagrodą za wierność.

Kryspin