Gdy rozpoczynałem moją drogę
powołania, z niecierpliwością oczekiwałem na początek drugiego
roku, gdy w seminarium odbywały się nasze obłóczyny( ceremoniał
pozwolenia na noszenie sutanny). Od tego październikowego popołudnia
poczułem dumę bycia podobnym do kapłana.
Co prawda nadal moje prawa posługi
przy ołtarzu bardziej przypominały ministranturę, ale zawsze.
Dopiero na czwartym roku studiów
zezwolono nam na głoszenie kazań i do tego, tylko po ich
zatwierdzeniu przez profesora homiletyki.
Prawie księdzem tak naprawdę
poczułem się dopiero po przyjęciu( pod koniec piątego roku pobytu
w seminarium) święceń diakonatu. Od tej chwili mogłem udzielać
sakramentu chrztu, przewodniczyć uroczystościom pogrzebowym i
czytać w czasie mszy świętej fragmenty Ewangelii. Najbardziej
czułem się wyróżniony, gdy od chwili tych święceń mogłem
także udzielać komunii wiernym.
Takie zasady panowały w Kościele
do początku lat osiemdziesiątych minionego wieku.
Póki co, w bardzo ograniczonym stopniu
realizował zalecenia niedawno co zakończonego Soboru, który
stawiał na świadomy i aktywny udział świeckich wiernych w
sprawowaniu eucharystii.
I pewnie jedyną zauważalną zmianą
byłoby odejście od łaciny i wprowadzenie języków narodowych w
sprawowanych obrzędach, gdyby nie narastający kryzys wiary i coraz
bardziej puste świątynie.
Kościół doszedł do przekonania, że
dotychczasowa forma żywo przypominająca teatralną relację:
aktor-widz, wypaliła się i trzeba coś zmienić?
-A może dać szeregowym uczestnikom
kościelnego życia poczucie, że są ważni i potrzebni?
Noszenie baldachimu w czasie
parafialnej procesji, zbieranie składki w trakcie mszy świętej,
czy funkcja lektora czytającego przed Ewangelią mniej „dostojne”
fragmenty z Biblii, zdawały się nie wystarczać?
-”Szafarz nadzwyczajny”- to
brzmiało dumnie, no i w parafiach pojawiać się świeccy pomocnicy
, którzy (po pozytywnej weryfikacji za strony biskupa) zajęli się
szczególną pomocą przy eucharystii. Dorośli, parafialni aktywiści
zamienili teraz ministranckie komeżki na białe alby i pod koniec
mszy zaczęli zajmować się rozdawaniem komunii.
Mnie jakoś to nie pasuje....
Irytuje mnie(pewnie nie tylko
mnie?) gdy w trakcie niedzielnej mszy księża wikariusze wyruszają
z koszykami i zbierają datki, a do tabernakulum udaje się świecki
wierny, by po chwili rozdawać Ciało Chrystusa bogobojnym
uczestnikom świętej liturgii.
Podobnie nie widzę sensu, gdy ksiądz
odprawiający mszę rozdaje komunię tylko ministrantom i zaraz po
tym zasiadając w fotelu celebransa, tylko przygląda się posłudze
nadzwyczajnego szafarza, który „obsługuje” pozostałych.
Laicyzacja, konsumpcjonizm i
kryzys wielu wartości, stają się swoistą modą współczesnego,
sytego świata Dotykają one także Kościoła, który z każdym
rokiem traci pozycję lidera moralnego autorytetu, co spędza sen z
oczu watykańskim decydentom.
Kościół wymaga mądrych reform,
aby zażegnać ten największy być może (w jego historii) kryzys!
Papież Franciszek, wychodząc
naprzeciw tym oczekiwaniom, w nieoficjalnym(póki co!) wystąpieniu
poddał pomysł, aby do święceń kapłańskich dopuścić mężczyzn
związanych małżeńską przysięgą. Miałoby to złagodzić
problem braku powołań.
Pewnie ( na siłę) można by
doszukiwać się w tym pomyśle powrotu do tradycji początków
Kościoła, gdy takie praktyki były czymś normalnym, ale?
Są pewne profesje, przy których
używa się określenia: powołanie!
Wśród nich są dwie szczególne-
kapłan i lekarz.
Trudno byłoby mi zaakceptować pomysł,
by lekarzem był ktoś tak przy okazji, bo lubi pomagać ludziom.
Takich zapaleńców, którzy bez
ukończonych, trudnych studiów medycznych, zajmują się leczeniem
dolegliwości ludzkich ciał, nazywa się znachorami i są ścigani
przez prawo!
Idea kościelnego ZDZ( zakład
doskonalenia zawodowego), a do tego sprowadza się pomysł święceń
kapłańskich dla żonatych mężczyzn, jest co najmniej dziwna.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz