czwartek, 27 grudnia 2018

Czy rok 2019 może być magicznym?



Dosłownie godziny dzielą nas do tej chwili, gdy wskazówki zegarów przekroczą tę szczególną północ, gdy rozbłysną miliony kolorowych świateł i będziemy składać sobie życzenia.
Od ponad tysiąca lat, kiedy to na ulice średniowiecznych miast wyległy tłumy szczęśliwych ludzi, by radować się z niespełnienia przepowiedni o końcu świata; na pozór niewiele się zmieniło.
Sylwestrowa noc niezmiennie rodzi radość i nadzieję.
Pewnie już dokonaliśmy wyboru odświętnych kreacji i gdzie będziemy przeżywać nasze spotkanie z Nowym rokiem. Niezależnie, czy będzie to sala balowa, czy domowe przyjęcie, na które zaprosiliśmy przyjaciół; to wszyscy mamy nadzieję, że będzie to wyjątkowe przeżycie, które jeszcze długo po będziemy wspominać z rozrzewnieniem.
Jednak nasi przodkowie ponad tysiąc lat temu chyba trochę inaczej sposobili się do przeżycia tamtego „Sylwestra”?
To nie był dla nich czas radosnego rozbiegania, a zamiast tego wyciszenie i bycie ze swoimi myślami, które przebiegały im przed oczami swoistym rozrachunkiem z życiem, które niezależnie od ich woli, miało skończyć się już niebawem.
Teraz jest inaczej, choć nie do końca jest to prawda, bo chyba każdy z nas także i dzisiaj złapie się na tym, że podda się wspomnieniu tego co zdarzyło się w ciągu tych minionych 365 dni.
Czyż nie jest to swoisty rachunek sumienia?
Gdyby komuś szampański nastrój zakłócił ten retrospektywny obraz, to z pewnością już od pierwszego stycznia przypomną mu o nim media, w których wszelkiej maści analitycy zdarzeń będą się licytowali w ocenie tego, co stało się już tylko historią i w dalszej, godnej proroka wizji odniosą się do tego, z czym przyjdzie się nam mierzyć w nowym, 2019 roku.
Pozostawmy politykom ich rachunek sumienia i plany, których realizacją zechcą wypełnić nadchodzące dni i miesiące.
Nie będziemy zajmować się przewidywaniami koniunktury, czy jej braku, i jak to miałoby wpływać na zasobność naszych portfeli-pozostawmy to ludziom biznesu i strategom ekonomicznych działań.
Przez chwilę zatrzymajmy się na tym co nas stanowi, na naszych planach dotyczących ludzi wokół nas, tych bliskich i tych może mało z nami związanych, których los,z niewiadomego nam powodu postawił na naszej drodze.
Od Księdza w cywilu pewnie wielu z was w tym momencie oczekuje odniesienia się do spraw Kościoła w odchodzącym do historii 2018 roku.
Pewnie będziecie zawiedzeni, że nie dokonam teraz swoistego”odgrzewania” smrodów związanych z ujawnianymi nadużyciami w sprawach moralnych, o których seryjnie donosiły brukowce, żywiące się skandalami, ale i poważne media uważające się za te lepsze, opiniotwórcze.
Przez chwilę zatrzymajmy się na tym co nas stanowi.
Takie zatrzymanie się w prawdzie o sobie samym, to najlepsze, co mogłoby nas spotkać na kilka godzin przed 2019 rokiem.
Jaka piękna byłaby ta nadchodząca noc, gdyby każdy:od najważniejszych ludzi władzy, polityków, ludzi biznesu, po prostych zjadaczy chleba, przez chwilę zatrzymał się przed sobą samym i pomyślał o tym co w odchodzącym roku było w nim złe, i co musi zrobić, że by w nadchodzącym nie powielać tego błędu. To byłaby magia
Rok 2019 może być pięknym promykiem nadziei dla Kocioła.
Potrzeba tylko szczerego zatrzymania się w prawdzie przed sobą samym.
Tego szczerego rachunku sumienia życzę wszystkim stanowiącym wspólnotę Kościoła:
Od najwyższych w godnościach hierarchach odzianych w purpury poczynając, a na świeckim katoliku kończąc.
Kryspin

środa, 19 grudnia 2018

ŻYCZENIA NA NADCHODZĄCE ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA:Abyśmy już nigdy nie żyli codziennością.



No i kolejny raz zaliczyliśmy Boże Narodzenie......,.Nie, nie pomyliłem się.
Owszem, pobożni chrześcijanie się z tym pewnie nie zgodzą, bo przecież najważniejszy akcent wspomnienia narodzin w betlejemskiej grocie przecież dopiero będziemy celebrować, kiedy zgromadzimy się na Pasterkach, aby obwieścić światu radosnym „Bóg się rodzi”, że dokonał się cud narodzin Boga w ludzkim ciele!
Spróbujmy na chwilę przenieść się do Betlejem tamtego czasu.
Ta osada, która miała już za sobą lata świetności (kiedyś przyszedł tam na świat jeden z największych synów Izraela-król Dawid), pewnie nadal wiodłaby senny żywot zapadłej dziury,
gdyby nie rozporządzenie imperatora wielkiego Rzymu, o spisie poddanych.
No i zjechało się towarzystwo z najdalszych stron, by dopełnić tego obowiązku.
Ci z zasobnymi sakiewkami załatwili sobie prywatne kwatery lub ciepłe kąty w gospodach i zajazdach rozsianych pośród okolicznych wzgórz.
Inni odkurzyli dawne powiązania rodzinne i zwalili się mieszkającym w Betlejem pociotkom; bo jakże ci mieliby ich nie wspomóc w potrzebie.
Najgorzej mieli biedacy tacy jak młodzi małżonkowie z Nazaretu, i może jakoś by to było, gdyby nie poślubiona Józefowi Maryja, która akurat oczekiwała rozwiązania.
Bez kasy, bez dalekiej nawet rodziny, która mogłaby zaradzić ich problemowi.
Dopełnieniem trudnej sytuacji było także to, że błąkali się pośród tłumu, a ten ich nie zauważał, zajęty swoimi sprawami.
Ewangelista opisuje to krótkim stwierdzeniem:”Nie było dla nich miejsca w gospodzie...”( Łk2,7)
Swoją drogą brakuje mi w tym przekazie obrazu Józefa szukającego dla Maryi miejsca w jakimś prywatnym domostwie, jakby Łukasz celowo pominął problem niegościnności tamtych ludzi.
Potomkowie Dawida odfajkowali obowiązkowy spis ludności i powrócili do codzienności, zupełnie nie będąc świadomymi, iż stracili niepowtarzalną okazję spotkania z Bogiem tak blisko- twarzą w twarz.
Minęło tak wiele lat(ponad 2000) i do historii przeszedł rzymski satrapa, który dla swojej próżności nakazał „spęd” poddanych by chełpić się wielkością władzy.
Dzisiaj zdajemy się być wolnymi ludźmi, których nikt do niczego nie ośmieliłby się zmuszać, a jednak poddajemy się magii świąt, choć może nazywamy to tradycją i tak w większości traktujemy około świąteczne zdarzenia: choinka pachnąca naturą zajęła poczesne miejsce w naszych domach.
W ostatnich dniach zaliczyliśmy ileś tam spotkań opłatkowych w zakładach pracy, w różnych stowarzyszeniach, czy innego rodzaju „spędach”, na których wypadało być.
Wiele godzin poświęciliśmy na centra handlowe, które zadbały o skuteczny drenaż naszych portfeli kusząc prezentami, które tak lubimy dostawać(i dawać także).
No i na koniec ci bardziej wrażliwi poświęcili sporo czasu na kupowanie sobie dobrego nastroju udzielając się w akcjach pomocy tym, dla których z racji: biedy, czy samotności, święta Bożego Narodzenia od lat wycinają w sercach blizny smutku i dlatego próżno na ich twarzach szukać uśmiechu nadziei.
To wszystko się już zadziało, dlatego napisałem, że zaliczyliśmy kolejne Boże Narodzenie i za kilkanaście godzin powrócimy do codzienności, i tak do następnej Wigilii.
A mnie się marzy, abyśmy już nigdy nie wracali do „codzienności”.
To byłby najpiękniejszy prezent, jaki mogli byśmy sobie sprawić nawzajem.
Niezależnie od tego czy: jesteśmy wybrańcami narodu w poselskich ławach, czy zwykłymi zjadaczami chleba, wierzącymi, czy ludźmi o poglądach wolnych od wiary, ludźmi o najróżniejszych opcjach politycznych; wszystkich nas winna łączyć życzliwość do drugiego człowieka, którą wyraża gest dzielenia się chlebem, nawet jeżeli jest to tylko biały opłatek.
Niech magia Bożego Narodzenia pozostanie w naszych sercach na każdy następny dzień naszego życia, byśmy już nigdy nie zatracali się w codzienności.
Kryspin



środa, 12 grudnia 2018

"Kościół o tym nie wiedział..."



No i mamy kolejny „rodzynek”, a może powinniśmy użyć określenia łyżkę, a może bardziej stosownym byłoby powiedzieć: wielką chochlę dziegciu, kolejny raz psujący smak beczki miodu, którym dla wielu mieni się Kościół ze swoimi obietnicami wiecznego szczęścia po godnym życiu.
Gdański Prałat był ważną personą robotniczego sprzeciwu. W pamiętnym Sierpniu wspierał kapłańską posługą stoczniowców Gdańska, kiedy ci powiedzieli: Nie - dla bezprawia i odbieranej ludziom godności.
Nikogo nie mogło więc dziwić to, że ludzka wdzięczność postawiła pomnik pamięci charyzmatycznego kapłana.
I pewnie przez lata rosłaby legenda Prałata od św. Brygidy, gdyby nie jego mniej chlubna przeszłość, która przemówiła kilka lat po jego śmierci.
Bezpośrednio pokrzywdzonym pozostawmy prawo do gorzkiej oceny swojego dawnego oprawcy.
Oczywiście nie można pozostać głuchym na ich głos skargi, bo byłoby to stawanie po ciemnej stronie zła, a tego byśmy nie chcieli.
Po ostatnich informacjach, którymi żywią się wszelkiej maści brukowce, pojawiły się także głosy tych, którzy obawiając się zarzutu, że: o tym wszystkim wiedzieli, pospieszyli z usprawiedliwianiem swojej bierności w tamtym czasie.
Bliski przyjaciel zmarłego Prałata i jednocześnie jego pupil z głośnym nazwiskiem, niejako uprzedzając niewygodne pytania, oświadczył:..”Owszem, zauważałem zachowania księdza Prałata, delikatnie mówiąc dalece odbiegające od oczekiwań moralnych stawianych kapłanowi, ale nie wiedziałem, że w swoich słabostkach posuwał się aż tak daleko...Gdybym miał tego świadomość, z pewnością bym reagował...”
Innym, a jakże podobnym tłumaczeniem (tym razem przed prokuratorem) posłużył się inny kapłan, którego chore skłonności zaprowadziły na salę sądową.
-...”Nie wiedziałem, że ona miała dopiero 13 lat. Wyglądała na starszą i kłamała, gdy pytałem ją o wiek. Oczywiście gdybym znał prawdę, nigdy nie posunąłbym się aż tak daleko...”
„Nie wiedziałem, nie miałem świadomości, prowokowała mnie i uległem, itd.....”
Swoją drogą jakże w ten łańcuszek tłumaczeń wpisuje się głos znanego hierarchy (co prawda już w stanie spoczynku, ale nadal wpływowego biskupa naszego Kościoła)
-”Kościół o wielu sprawach po prostu nie wie, a jeżeli już dochodzą głosy mówiące o takich przypadkach, to nasi biskupi nie zawsze potrafią gorącym żelazem wypalić takie zło.
Kościół potępia grzech, ale jednocześnie nie przekreśla człowieka, bo każdy ma prawo do nawrócenia; także i kapłan skażony takim czynem.
Dlatego przed ostatecznym rozwiązaniem, jakim z pewnością jest przeniesienie do stanu świeckiego, niekiedy warto dać szansę na pokutę i powrót do życia zgodnego z oczekiwaniami wspólnoty...”
Zastanawiam się jakie winno być stanowisko Kościoła wobec kapłanów, którzy są na bakier z szóstym przykazaniem, ale są jednocześnie na tyle „odpowiedzialni”, że sprawdzają wiek obiektu pożądania.... przed ?
„Kościół o wielu sprawach nie wie...”
Można i tak, ale ten ograny unik na dłuższą metę odbije się czkawką .
Póki co, finansowego zadośćuczynienia domaga się niewiele ofiar kapłańskich grzechów (przynajmniej u nas), ale wyobraźmy sobie sytuację, gdy o „swoje”upomną się inne „owoce” słabości duchownych:
- Tysiące nieślubnych dzieci występujących o świadczenia alimentacyjne i prawo do spadku po zmarłym tatusiu, który choć w taki sposób wyrównałby ich krzywdę.
Na szczęście w naszym parlamencie jeszcze nie przeszła sprawa związków (partnerskich, konkubinatów), ale to tylko kwestia czasu.
-Kilkadziesiąt tysięcy przyjaciółek (i przyjaciół ) kapłańskich sypialni, będzie się wtedy domagało egzekwowania prawa.
Może warto wiedzieć o tym już teraz i zamiast pozorów, podjąć odpowiedzialne działania?
Kryspin

środa, 5 grudnia 2018

Czy agnostyk może być zbawiony?



-”Może odpowie mi Pan na pytanie w sprawie Bożego Miłosierdzia, bo będąc zdeklarowanym agnostykiem, trudno mi w otaczającej nas rzeczywistości znaleźć przykłady takiego boskiego działania, którym Stwórca ( według Pana), mógłby rozwiać mój sceptycyzm, co do jego istnienia.”
Zanim przejdę do, wywołanego przez mojego mailowego rozmówcę tematu Bożego miłosierdzia, to przez chwilę zatrzymam się na jego deklaracji:”Jestem agnostykiem”.
Za najprostszą – acz nie we wszystkich przypadkach trafną – różnicę w odróżnieniu agnostyka od ateisty można przyjąć stwierdzenie, że:” Ateista nie wierzy i zaprzecza, agnostyk nie jest przekonany do istnienia Boga (lub bogów), ale też nie zaprzecza jego (ich) istnieniu.
Moim zdaniem to, czym jest agnostycyzm, najlepiej określił angielski etyk i filozof :
Bertrand Russell w broszurze „Kto to jest agnostyk?:
-”Chrześcijanie twierdzą, że wiemy, że Bóg jest, ateiści – że wiemy, że Boga nie ma, natomiast agnostycy przyjmują, że nie ma dostatecznych podstaw, aby potwierdzić istnienie Boga lub mu zaprzeczyć.”
Pewnie teraz dociekliwi czytelnicy, sprawdziwszy biografię tego współczesnego nam myśliciela, wytoczą ciężkie działa: że to ateista, antykościelny autor eseju „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem” i i książki:”Małżeństwo i moralność”( za którą nota bene został uhonorowany Noblem), opowiadający się za związkami pozamałżeńskimi i mający na swoim koncie wiele innych kontrowersyjnych poglądów.
Kiedy jednak wczytamy się w jego biografię, to znajdziemy tam także to, że był przeciwnikiem wojny i zaangażowanym w kampanię pokojową pacyfistą.
Po tym wstępie powróćmy może do kwestii, którą poruszył mój mailowy rozmówca:
Stwierdzenia dotyczące Bożego Miłosierdzia uważa on za nieuprawnione, bo: „Wszelkie zachowania podyktowane miłosierdziem, to tylko ludzkie odruchy, wcale nie muszące mieć u źródła religijnego kontekstu.”
Inaczej mówiąc: wcale nie muszę być osobą wierzącą, by być dobrym człowiekiem.
Trudno się z tym nie zgodzić, ale to wcale nie uprawnia do postawienia tezy, iż za takim pozytywnym zachowaniem nie stoi On-Stwórca.
W teologii chrześcijańskiej Miłosierdzie jest przymiotem Boga, równym z innymi jego „atrybutami”:Odwieczny, Wszechmocny, Doskonały....
W Starym Testamencie Boże Miłosierdzie zostało ukazane w akcie stworzenia, powołania do życia pierwszych ludzi - Adama i Ewy, aby się z nimi podzielić szczęściem.
Z jakiejś przyczyny(teologia grzechu pierworodnego) ten pierwotny dar człowiek zmarnował, zawiódł (tu można by powołać się na wolną wolę wyboru pomiędzy dobrem, a złem) i w tym przypadku Bóg kolejny raz dokonał aktu Miłosierdzia: Przymierze z Abrahamem i naprawa utraconej przyjaźni, oraz zapowiedź swego rodzaju „ratyfikacji” tego wszystkiego już za czasów Nowego Testamentu, kiedy to Chrystus składając daninę krwi, ostatecznie zmazał pierwotną winę człowieka.
Całkiem niedawno, zaledwie kilka lat temu w podkrakowskich Łagiewnikach powołano do życia sanktuarium Miłosierdzia Bożego z obrazem powstałym z inspiracji prostej zakonnicy(obecnie świętej Kościoła) Faustyny.
Na nim Chrystus jest przedstawiony z otwartym sercem, z którego roznoszą się promienie.
To jest prosta (dla niektórych może i zbyt prosta ) definicja Bożego Miłosierdzia.
Dla wierzących jest to obraz pełen nadziei, że nawet jeżeli tak po ludzku coś nam się nie uda i sknocimy pokładaną w nas Jego nadzieję, to On w ostatecznym rozrachunku na szali naszych plusów zważy aktywną formę naszego współczucia wobec innych.
Najpiękniejszym w tym wszystkim jest także to, że z taką samą wagą Odwieczny przywita także tych, którzy w trakcie swoich ziemskich lat byli zdeklarowanymi: agnostykami, deistami, ateistami, czy wyznawcami innych religii.
-”Aktywna forma współczucia”- to nie tylko definicja - To jest Miłosierdzie!
Kryspin

środa, 28 listopada 2018

"Przekażcie sobie znak pokoju"


„ -Do kościoła nie chodzę już od jakiegoś czasu, bo zwyczajnie się nim zawiodłem.....”
W takim tonie rozpoczął list jeden z czytelników mojej rubryki, by w dalszej części swojego manifestu, sprzeciwu, wyjaśnić powody swojej frustracji:
„Za mało w nim Boga, a za dużo ducha tego świata. Nie budują mojej wiary ciągłe polityczne wycieczki kapłanów, którzy tak mimo chodem, ale jednocześnie w sposób otwarty, w swoich wypowiedziach (kazaniach) zajmują się agitacją zachwalającą określoną stronę politycznego sporu, którym przesiąknięta jest dzisiejsza nasza rzeczywistość.”
Kiedy jestem zmuszony do codziennego obcowania ze światem polityki, o którym nie pozwalają nam zapomnieć przeładowane nad wyraz takimi programami wszystkie dostępne na naszym medialnym rynku stacje telewizyjne, to zauważam jedną prawidłowość.
Politycy przypisani do danej opcji zawsze mają takie samo zdanie w omawianej kwestii i prawie nigdy nie pozwalają sobie na powiedzenie tego, co tak naprawdę sądzą, jakie jest ich osobiste zdanie na poruszany temat.
Niekiedy rodzi to śmieszność, gdy muszą wygłaszać absurdy, z którymi tak naprawdę się nie identyfikują, ale to jest ich problem i zgryz fundowany im przez politycznych guru, którym niestety często daleko jest do intelektualnego geniuszu.
To jednak nie jest najgorszym w tym wszystkim.
Moje przerażenie budzi fakt, że pokłosiem tych oparów politycznego absurdu jest rozkopany rów podziału i wrogości, który wprowadzają wśród naszego społeczeństwa.
I jakby tego było mało, na barykadach tej ogólnonarodowej kłótni (po obu stronach tego rowu) ustawiają się także ci, którzy z racji swojego powołania winni być apolitycznymi mediatorami porozumienia, czyli nasze duchowieństwo.
Przecież to Kościół ma w swoim ręku znakomite „narzędzie”, jakim jest Eucharystia.
Pod koniec każdej mszy, kiedy wierni sposobią się do przyjęcia Ciała Chrystusa, celebrans, jakby przypominając o potrzebie dobrego przygotowania się do tej chwili, nakazuje: „Przekażcie sobie znak pokoju!”
Inaczej mówiąc, i tu trzeba powrócić do swego rodzaju „instrukcji”, jaką udzielił Chrystus w kwestii naszego udziału w liturgicznej uroczystości:” Jeśli więc przyniesiesz swój dar do ołtarza i tam sobie przypomnisz, że twój brat ma coś przeciw tobie, zostaw tam przed ołtarzem swój dar i idź, pojednaj się najpierw ze swoim bratem, i wtedy dopiero, gdy wrócisz, składaj swój dar. „(Mt.5.23)
Odwołując się do medialnych doniesień, którymi nas ostatnio „uraczono”, zauważyłem co najmniej dwa, w których Kościół mógł zaznaczyć swoją obecność.
Pierwszym był sądowy spektakl, w którym główne role odegrali dwaj znani politycy (Nic to, że jeden to czynny Prezes znaczącej opcji politycznej, a drugi to były dostojnik państwowy najwyższego szczebla).
W sądowym sporze obaj przedstawiali swoje racje, by pielęgnować nienawiść hodowaną od lat.
O winie i karze z pewnością rozstrzygnie sąd, ale Kościół mógłby o wiele więcej.
I znowu odwołam się do popularnego serialu. Proboszcz prowadzący mediacje pomiędzy zwaśnionymi sąsiadami, kończy ich „zapał” grożąc:”Obłożę klątwą was obu, jeżeli ( i to publicznie) się nie pogodzicie!”
Podobną okazją, ale chyba zmarnowaną była liturgia sprawowana przez wpływowego Kardynała, kiedy w warszawskim kościele.
W świątyni zabrali się „poddani” ustępującej pani polityk, która w taki (uświetniony przez kościelnego hierarchę)sposób żegnała się z dotąd sprawowaną funkcją.
Pomijam to, że na początku każdej liturgii jest obrzęd pokutny-rachunek sumienia zebranych, chwila uznania swoich win, ale później w czasie homilii celebrans nieco przesadził w peanach dotyczących zasług bohaterki tego wydarzenia, co nie omieszkali wypomnieć mu, nawet dotąd mało krytyczni, komentatorzy kościelnych wydarzeń.
Może zamiast potoku landrynkowatych, ale ludzkich słów, lepszym byłoby przypomnienie przesłania o godnym darze składanym na ołtarzu, które zapisał św. Mateusz?
Kryspin

środa, 21 listopada 2018

"Niewinni" o brudnych sumieniach



Minęło zaledwie kilka dni od informacji, którą uraczyli media i nas wszystkich biskupi po Konferencji Episkopatu Polski, zajmującej się opracowaniem „wytycznych” w kwestii pedofilii duchownych w naszej ojczyźnie.
Przyznam, że starałem się wnikliwie zapoznać się z przyjętymi wnioskami (wytycznymi), które hierarchowie przygotowali.
Kilka razy czytałem wywiady, w których kluczowi w tym gremium hierarchowie ( ks. Prymas, Przewodniczącego Episkopatu Polski i kilku może nieco mniejszych w szeregu ważności, biskupów diecezjalnych), wypowiadali się w tej sprawie.
No i z przykrością muszę stwierdzić, że „góra urodziła mysz”.
W prasowych wywiadach naszych kościelnych dostojników, jak zresztą i w samych „wytycznych” co do problemu pedofilii i sposobom przeciwdziałania temu grzechowi współczesnego polskiego Kościoła, padło wiele „okrągłych” słów, kolejny raz powtarzanych deklaracji, które opinia publiczna poznała już przed laty (pierwsze tego rodzaju zapewnienia pojawiły się już w 2009 roku), i żadnych konkretów!
Po publikacji mojej drugiej książki („Zatroskana koloratka”) otrzymywałem wiele „donosów” ze strony czytelników, którzy dzielili się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi luźnego traktowania celibatu przez znanych im kapłanów.
Wśród tej korespondencyjnej lawiny pojawiały się także opisy homoseksualnych skłonności duchownych, i na koniec te, które wprawiły mnie w osłupienie.
Dotyczyły one przykładów pedofilii wśród kapłanów, i co często zaznaczali moi rozmówcy, te dewiacyjne praktyki były publiczną tajemnicą, o czym wiedzieli także kościelni przełożeni, co niekiedy rodziło tylko kurialne decyzje o zmianie miejsca „pracy” tychże kapłanów i to wyciszało temat, w myśl zasady-ludzie zapomną.
A oni nie zapomnieli.
Gromadząc materiały do „Zaufanej koloratki” poruszyłem ten niepokojący temat w rozmowie z moim dawnym seminaryjnym profesorem, którego zapytałem wprost:
-Czy pedofilia w Kościele jest problemem, a jeśli tak, to gdzie leży przyczyna?
Tłumacząc mu moje pytanie, wspomniałem swoje 6 lat za murami tejże uczelni, i to że w tym czasie nie zaobserwowałem ani jednego kleryka, który by przejawiał takie dewiacyjne skłonności.
-”Ja także, a mam za sobą ponad 30 lat bliskiego kontaktu z seminaryjnymi studentami, nie zaobserwowałem takich osób.”- odpowiedział bez chwili zastanowienia.
Czy obaj byliśmy tak mało uważni, czy wręcz ślepi?
Czy dewianci tak doskonale się kamuflowali, by po sześciu latach przymusowego”postu” swoich niecnych zamiarów, dopiero po kapłańskich święceniach uwolnili swoje grzeszne skłonności?
Członkowie KEP przyjęli założenie, że skoro 2% populacji jest obciążona z natury skłonnością do pedofilii, to siłą rzeczy ten problem nie omija także kapłańskich szeregów, i trudno.
Później w „założeniach” hierarchowie rozpisali się na temat działań „prewencyjnych”, jakie w Kościele zamierzają wprowadzać.
Mnie przyprawiło o gorzki śmiech stwierdzenie, że już w trakcie seminaryjnej formacji wprowadzą swoiste sito i przygotują moderatorów, by ci nie tylko informowali przyszłych kapłanów o tym problemie, ale na dodatek, by bacznym okiem obserwowali kandydatów, aby „nadgniłe jabłka” usuwać ze zdrowych owoców.
Mój stary profesor w trakcie naszej rozmowy zadał mi pytanie:
-”Czy sądzisz, że do więzień trafia więcej homoseksualistów, aniżeli jest ich statystycznie wśród pozostałych ludzi?”
Zaraz potem, nie czekając na moją odpowiedź, wyjaśnił mi dlaczego nie zauważyliśmy wśród kleryków osób skażonych chorobą pedofilii.
-”Do seminarium nie idą dewianci (albo jest to, nie procent, a znikomy promil), ale normalni, zdrowi mężczyźni, w których oprócz powołania buzują hormony, ludzka potrzeba seksualności.
Większość ten „problem” załatwia poprzez nieformalne związki, a ci z niską samooceną idą w kierunku najbezpieczniejszego, w ich mniemaniu ogniwa: małe dziecko nic nie powie!”
Kryspin, 

środa, 14 listopada 2018

"Nie ma Boga"



Opiniotwórczy tygodnik The Times kilka lat temu takim jednoznacznym tytułem opatrzył artykuł, w którym publikował wnioski po rozprawie naukowej wybitnego teoretyka z dziedziny fizyki kwantowej, jakim bezsprzecznie był niedawno zmarły Stephen Hawking.
Inne mniej lub bardziej aspirujące do miana „naukowych” periodyki w tym samym czasie odtrąbiły, że dzięki geniuszowi fizyka na inwalidzkim wózku (Hawking od 21 roku życia zmagał się z nieuleczalną chorobą) jesteśmy w przededniu odpowiedzi na pytanie: Jak to wszystko się zaczęło, a konkretnie, czy nauka może wyjaśnić to, co do tej pory było zarezerwowane dla wiary.
Sam fizyk początkowo starał się bardziej powściągliwie wypowiadać się w tej kwestii, co zaznaczył w trakcie jednego z wywiadów:
„Nie chcę sprawiać wrażenia, że w moich badaniach chodzi o udowodnienie istnienia, bądź nieistnienia Boga. Moim celem jest analizowanie racjonalnej konstrukcji pojęciowej, dzięki której zrozumiemy otaczający nas świat.”
Nie do końca jednak był szczery co do swojej „neutralności” w kwestiach światopoglądowych.
Miałem ostatnio możliwość zapoznać się szerzej z poglądami tego genialnego naukowca wgłębiając się w jego: „Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania” i przyznam, że w tej książce autor wykazał się niebywałym kunsztem mówienia prostym językiem o sprawach, które do tej pory zdawały się bliskie i zrozumiałe tylko ludziom z „branży”(wąskie grono naukowców, specjalistów fizyki kwantowej i pokrewnych trudnych nawet do wymówienia dziedzin).
Po prostym wstępie, w którym Hawking ukazał rozwój wiedzy człowieka od czasu, gdy „Słońce było bogiem”, a ciemny ludek karmił się wiarą, że wszelkie zjawiska, których nie pojmował ograniczonym umysłem i wiązał z boską ingerencją, potrzeba było kolejnych „oświeconych”swoim geniuszem myślicieli od Arystarcha -filozofa żyjącego w III p.n.e., który całe wieki przed innymi wyjaśnił istotę zaćmienia księżyca, po Einsteina z jego E=Mc2, byśmy mogli poczuć się wolnymi.
Później autor „Krótkich odpowiedzi...” przeszedł do przedstawienia swoich przemyśleń, które w konsekwencji winny skłonić czytelnika do pełnej zgody(z wnioskami Hawkinga), iż Bóg wcale nie był potrzebny, by to wszystko się kiedyś zaczęło.
No i tu mam „zgryz” i przyznam, że poczułem się nieco zawiedziony.
Stephen Hawking wielokrotnie odwołuje się w swoich teoriach do praw fizyki, które są niezmienne i wykluczają jakiekolwiek zjawiska, których empirycznie nie da się wytłumaczyć, więc w nauce nie ma miejsca na wiarę, jako uniwersalnego wytłumaczenia niewytłumaczalnego.
Autor licznych naukowych rozpraw z dziedziny fizyki idzie dalej w swoim przekonaniu, twierdząc, że obecny wiek będzie skutkował takim postępem wiedzy, że kolejne niewiadome przestaną być zakryte przed ludzkim umysłem i krok po kroku Bóg ze swoimi tajemnicami będzie w swoistym odwrocie.
W tym „marszu wiedzy” Hawking zdaje się rezerwować dla siebie miano tego, który wyprzedzając innych, posiadł zrozumienie rzeczywistości w takim stopniu, iż może ogłosić, że Boga nie ma!
Pomijam już konkluzję, na której autor „Krótkich odpowiedzi..” opiera swoją pewność, gdy przyjmuje (teoretyczne) założenie, że wszechświat począł się w chwili, gdy ruszył czas, a przedtem zwyczajnie nie było nic; bo ni jak nie mogę przyjąć, iż w fizycznym (racjonalnym) umyśle można przyjąć za prawdę, iż z niczego rodzi się cokolwiek.
Tak na koniec wydaje mi się, że Stephen Hawking w swoich „racjonalnych” dociekaniach doszedł do ściany, a może rodzaju szyby, za którą jawi się tylko obraz wiary.
Mnie kiedyś(gdy byłem jeszcze małym) moja mama, próbując odpowiadać na moje trudne pytania o Pana Boga, mówiła o Jego tajemnicy, która zawsze będzie na tyle wielka, że umysłem jej nie zgłębimy, ale także na tyle prosta, że każdy może pojąć ją wiarą.
Kryspin,

środa, 7 listopada 2018

Listopadowe świętowanie



Pierwszy listopada w Polsce możemy śmiało określić fenomenem na skalę światową.
Co prawda pamięć o zmarłych jest kultywowana w we wszystkich wyznaniach i kulturach, ale tylko my corocznie, już przez wiele dni, przed Wszystkimi Świętymi czynimy przygotowania, by ten dzień przeżywać jak najbardziej godnie.
Fabryki zniczy, producenci kwiatów i wytwórcy okolicznych kompozycji nagrobnych, na wiele tygodni przed tym dniem pracują na najwyższych obrotach, aby zaspokoić oczekiwania tych, którzy w tym szczególnym dniu odwiedzają mogiły swoich bliskich.
Pierwszy listopada, to także wielka logistyczna operacja różnych służb: policji, strażników miejskich, a także ekip medycznych, abyśmy mogli bezpiecznie docierać do miejsc ostatecznego spoczynku tych, którzy już przekroczyli bramę śmierci.
Cmentarze naszych miast często posadowione są na ich obrzeżach i w tym szczególnym dniu, drogi dojazdowe do nich bywają zamknięte dla samochodów.
Chcąc nie chcąc jesteśmy więc skazani na jedyny w swoim rodzaju marsz, aby spełnić obowiązek pamięci.
Nie inaczej było i w roku, czego mogłem doświadczyć, gdy kroczyłem w tłumie zmierzającym do cmentarnej bramy.
Pewnie zawiodę czytelników „Księdza w cywilu”, że nie będę pisał o przeżywaniu wspólnoty wiary przy mogiłach. Nie skomentuję także mniej lub bardziej udanych ceremonii liturgicznych i homilii, których w większości i tak nikt nie słuchał, czy wreszcie gorliwości w zbieraniu cmentarnej tacy poprzedzonej ogłoszeniem księży o zbożnym celu usprawiedliwiającym chciwość kwestujących.
Nie zrobię tego, bo chociaż pierwszy listopada dla wierzących jest dniem pamięci wszystkich, którzy dostąpili zbawienia, to przecież w tym dniu groby bliskich odwiedzają także ci, dla których to święto jest tylko wspomnieniem zmarłych-bez religijnego kontekstu.
W kierunku cmentarzy w tym dniu zmierzaliśmy we wspólnym, zgodnym marszu. Nie dzieliliśmy się na wierzących i niewierzących, łysych i z włosami, młodych i starych, przedstawicieli prawicy i lewicy, parlamentarnej opozycji, czy obozu władzy.
W tym roku w Polsce dane nam jest przeżywać wyjątkową okazję do wspólnego świętowania.
Równo 100 lat temu ( po 123 latach niebytu) jako naród odzyskaliśmy niepodległość.
Od wielu miesięcy szykowaliśmy się do tego jedynego w swoim rodzaju dnia, gdy w każdym z nas winna zrodzić się wdzięczność dla tych, których już nie ma wśród nas, a których historia nazwała ojcami naszej niepodległości.
A mnie zwyczajnie jest wstyd, że przez ostatnie tygodnie zamiast radosnych wspomnień, podniosłych uroczystości, w trakcie których winniśmy się wspólnie cieszyć darem wolności, przez media przelewał się swoisty targ oskarżeń, wzajemnych pretensji i deklaracji wrogości jednych przeciwko drugim.
Skąd w nas tyle jadu i nienawiści?
A może warto, byśmy przy takich, radosnych przecież rocznicach refleksją wracali do tego, że na tej ziemi nic raz na zawsze nie jest nam dane.
Ludzie władzy pewnie kiedyś ją utracą i inni zastąpią ich na „świecznikach”, ludzie młodzi posuną się w latach i też się zestarzeją, a pragnący dobrobytu i bogactwa ze smutkiem stwierdzą, że same pieniądze szczęścia nie dają, gdy w ostatecznej perspektywie pozostaną po nich tylko cmentarne pomniki, choćby ich autorem byli sławni rzeźbiarze.
Tak na koniec!
Może dobrze, że święto Niepodległości jest tak blisko pierwszego listopada, w który corocznie wchodzimy zgodnym marszem do odwiedzin miejsc naszej pamięci.
Mam taką cichą nadzieję, że dożyję dnia, gdy świat pozazdrości nam prawdziwej zgody, którą będziemy pokazywać nie tylko w dniu 11 listopada.
Kryspin

środa, 31 października 2018

Jesteśmy uczstnikami wielkiego wyścigu



Napisał do mnie ojciec bardzo dorosłego już syna (40 lat), który poprosił o radę, wskazówkę, jak mógłby przekonać swoją dorosłą latorośl, by powrócił na drogę wiary, gdyż ten otwarcie deklaruje, że jest ateistą.
Mój internetowy rozmówca bez owijania w bawełnę wspomina w swoim liście, że kiedyś pewnie przyczynił się do tego, jaki światopogląd obrał syn, bo w życiu seniora zdarzyło się wcześniej kilka spraw, którymi nie świecił ojcowskim przykładem. Z pewnością takim zdarzeniem, mającym wpływ na krytyczny stosunek do spraw związanych z religią zdeklarowanego ateisty, miała decyzja ojca o rozstaniu się z jego matką i poszukanie swojego szczęścia inną kobietą.
Podsumowując- akcja (rozwód rodziców) doczekała się reakcji, czyli przekreślenia przez syna wszystkich wartości, jakimi ci starali się budować jego spojrzenie także na kwestię wiary.
Z pewnością obaj panowie już nieraz wałkowali drażliwy dla nich temat, o czym świadczy chociażby cytowana przez ojca odpowiedź syna - „ateisty”, który sam już mając swoje dorastające pociechy, przedstawił dziadkowi swój punkt widzenia w kwestii ich przyszłego wyboru:
-” Daję im wszystko co katolik potrzebuje na starcie: chrzest, pierwszą komunię, bierzmowanie; a dalej to będzie już ich wybór...”
Mój czytelnik zakończył list pytaniem:
Jak mam go przekonać, by wrócił do wiary?
A później, jakby sam szukając nadziei dla swojego pragnienia, przytoczył kolejne stwierdzenie syna:
-” Staram się wychować dzieci na dobrych ludzi. Nikogo nigdy nie oszukałem, jestem wrażliwym człowiekiem, który stara się pomagać potrzebującym i nigdy nie zachowuję się obojętnie wobec skrzywdzonych. Tego uczę moje dzieci, by wyrosły na dobrych ludzi....”
Szanowny Panie!
Nie podam skutecznej rady, by syn zmienił swoją deklarację w kwestii światopoglądu, ale ośmielę się stwierdzić, że swoim postępowaniem, wrażliwością na krzywdę i pragnieniem dobra w stosunku do innych ludzi, na co dzień realizuje to, co winno cechować ludzi wierzących.
Pewnie teraz narażę się (nie pierwszy raz) niedzielnym katolikom, którzy swoje zobowiązanie wiary rozumieją tylko przez spełnienie obowiązku świątecznego odstania w kościelnej ławie i nic poza tym.
Pan Bóg będzie nas kiedyś rozliczał właśnie z tego, o czym mówił syn („ateista”), czyli z dobra i wrażliwości względem drugiego człowieka.
Św. Paweł określił wiarę, jako udział w zawodach, których celem (metą) będzie ostateczne spotkanie ( każdego z nas) z tym, który jest organizatorem tychże zmagań.
Każdy człowiek, niezależnie od głoszonego przez siebie światopoglądu, w nim bierze udział i na swej trasie zdobywa punkty za bycie dobrym człowiekiem.
To są bonusy które w ostatecznym rozrachunku będą decydowały o nagrodzie.
Organizatorzy wielkich turów(kolarskich wyścigów)gdy doszli do wniosku, że w osiągnięciu sukcesu potrzeba współpracy, powołali profesjonalne zespoły, by wspólnie pracując osiągać sukcesy, i to się sprawdza!
Takim zespołem, obok wielu innych (wyznawcy innych religii, a także ludzie niewierzący) jest także Kościół powołany przez Chrystusa.
On jest naszym „trenerem”, który na trasie porozstawiał dla nas rodzaj „bufetu”.
Eucharystia i inne sakramenty to jedyne w swoim rodzaju odżywki, które mają wspomagać nasze nadwątlone siły, byśmy w dobrej formie dotarli do mety.
Ale tylko od nas zależy, czy z nich skorzystamy.
Kryspin, 

środa, 24 października 2018

Ukiszony sos zakłamania.



Miałem wtedy 13 lat, gdy w trakcie zabawy przed blokiem, nie zachowując ostrożności zaliczyłem bliskie spotkanie z motocyklem sąsiada, który w tym momencie, osiedlową dróżką, wracał do domu.
Wypadek choć wyglądający groźnie, nie spowodował większych szkód i po chwili leżenia na poboczu, postanowiłem czmychnąć czym prędzej do domu, bo wiedziałem, że to ja ponosiłem winę za to zdarzenie.
Dopiero w domu dokonałem samo obdukcji i na szczęście poza rozległym siniakiem i otarciem naskórka, nie poniosłem większych szkód. Sąsiad, jak dowiedziałem się następnego dnia w drodze do szkoły, także zbytnio nie ucierpiał, poza spektakularnym fikołkiem nad kierownicą swojej maszyny i rozdartymi spodniami.
Przez jakiś czas czułem się nawet dymnym z tamtego zdarzenia, w czym utwierdzali mnie moi koledzy wyrażając podziw dla mojego wyczynu.
Wszystko zmieniło się po moim powrocie do domu.
Mama na powitanie zadała mi pytanie, czy nie mam jej nic do powiedzenia?
Pewnie, że miałem, ale postanowiłem pójść w zaparte i odpowiedziałem:Nie!
Ponowiła z powagą swoje pytanie i po moim powtórnym zaprzeczeniu poczęstowała mnie bolesnym spoliczkowaniem.
Później dodała: „W życiu zdarzają się nam sprawy, za które winniśmy się wstydzić, ale daleko gorszym jest to, gdy do tego wszystkiego dokładamy kłamstwo, że nic się nie stało.”
Zaraz potem nakazała mi przeprosić sąsiada i przez kolejny tydzień zaliczyłem areszt domowy,będący karą za próbę kłamstwa, którym najbardziej ją zasmuciłem.
Od tamtego zdarzenia minęło prawie pół wieku, a ja nadal pamiętam jej smutne spojrzenie, że chciałem zakłamać rzeczywistość licząc na to, że można kłamstwem-zaprzeczeniem wyciszyć sprawę.
Fragment listu od czytelnika:
-”No i szambo polskiego kościoła wybuchło. Czy musiało? Musiało!!!
Polscy biskupi w ogóle nie wyciągnęli wniosków dotyczących spraw gwałcenia dzieci. Oni są tak zadufani i pełni pychy, że nic do nich nie dociera.
Czy można było temu zaradzić? Można było!
Pokazał to biskup diecezji opolskiej ks. Czaja pisząc list odczytany we wszystkich kościołach diecezji, w którym to przeprosił za grzechy ludzi Kościoła i podał szczegółowe dane o pedofilach w sutannach podając jednocześnie jak postępują śledztwa w tych sprawach i o karach z jakimi muszą się liczyć sprawcy tych przestępstw (z wydaleniem ze stanu kapłańskiego włącznie)”.
Kiedy w trakcie formacji seminaryjnej przygotowywano nas do kapłańskiej posługi, nasi moderatorzy często powtarzali, że księża nie biorą się z krainy aniołów, ale są tacy, jacy są wierni Kościoła. Czyli inaczej mówiąc, nie można oczekiwać, że słudzy ołtarza będą bytami doskonałymi, gdy swoje korzenie mają w grzesznych rodzicach.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania: Księża mogą czuć się w jakimś stopniu rozgrzeszonymi, powołując się na swoiste obciążenie genetyczne.
Teza absurdalna?
Pewnie nie do końca, jeżeli co chwilę słyszymy apologetów dewiacyjnych zachowań ludzi w sutannach, którzy starają się bagatelizować, albo co gorsza rozgrzeszać takowe zdarzenia bez koniecznej pokuty.
Autor przytoczonego przeze mnie listu po słowach uznania dla biskupa opolskiego w zakończeniu pisze:
-”Nie wiem na co liczą inni biskupi. Może spadek uczestników niedzielnych mszy poniżej 30% jest jeszcze za mały? A może wierni są im niepotrzebni do kiszenia się we własnym sosie zakłamania?”
Po dziś dzień pamiętam bolesny (jedyny zresztą) policzek od mojej smutnej matki i na zawsze będę pamiętał jej słowa: „ W życiu zdarzają się nam czyny, za które winniśmy się wstydzić, ale dalece gorszym jest to, gdy do tego wszystkiego dokładamy kłamstwo, że nic się nie stało”.
W życiu Kościoła zdarzają się czyny, za które trzeba się zwyczajnie wstydzić i zakłamywanie rzeczywistości, że to tylko nieistotny margines, nie załatwi sprawy.
Kryspin, 

czwartek, 18 października 2018

"Kler" jest wizją reżysera, "Koloratki" całą prawdą o mrocznych stronach Kościoła!

Widziałeś "Kler"- to tylko wizja reżysera.
Jeżeli chcesz poznać całą prawdę o ciemnych stronach ludzi Kościoła, musisz przeczytać "Koloratki".
"Zakochana koloratka" to historia ludzkiej strony miłości, która z racji celibatu kapłanów jest dla nich tabu.
"Zatroskana koloratka" to obraz rzeczywistości życia za murami seminarium i jej wpływ na dalsze życie ludzi w sutannach.
"Zaufana koloratka" to praqwdzxiwe historie ukazujące krzywdy osób uwikłanych w konflikt sumienia będących jednocześnie członkami hierarchicznego kościoła. To także re;lacje osób, ktore doznmały krzywd od dewiantów w sutannach.
Książki możesz zamówić bezpośrednio u autora Tel:536 425 831

środa, 17 października 2018

Służba innym jest miarą wielkości władzy.



Jeszcze kilkadziesiąt godzin i będziemy mogli powiedzieć:
Nareszcie nadeszła cisza.
Z wolna opadną emocje po wielotygodniowym festiwalu wyborczych obietnic, które i tak zweryfikuje życie.
Zwycięzcy samorządowej batalii, jak i przegrani tejże, pewnie jeszcze przez jakiś czas będą analizować to, co się stało, by później mierzyć się z prozą codzienności.
W przypadku nierozstrzygniętych wyników ponownie, choć już nieco zmęczeni, ruszą do swoich środowisk, by ostatecznie przekonać niezdecydowanych i pozyskać ich przychylność do swoich zamierzeń.
Swoją drogą to jest jakiś fenomen, albo przekleństwo człowieka, że nosi w sobie pragnienie władzy, górowania nad innymi.
No ale ktoś musi się poświęcić, aby działać dla dobra wspólnego i po to są poszczególne szczeble organizacji samorządowych: od gminy poczynając, a na stanowiskach prezydentów największych miast kończąc, aby zajmowali się koordynacją powierzonych im lokalnych społeczności-zdefiniują znawcy zagadnienia.
Trudno się z tym nie zgodzić, ale pod jednym warunkiem, że ludzie, którym lokalna społeczność w wyborach zawierza mandat: wójta, burmistrza, prezydenta, czy chociażby prostego członka rady; podejmą się tych funkcji w poczuciu służby i zawierzenia, jakim ich obdarzono.
Kalendarz naszej tegorocznej kampanii został „zakłócony” okrągłą rocznicą wyboru na Stolicę Piotrową naszego wielkiego rodaka, kardynała krakowskiego Karola Wojtyłę, od 16.10.1978 roku papieża Jana Pawła II.
Przed czterema dekadami odbywało się konklawe, które miało wyłonić kolejnego następcę św. Piotra-nowego biskupa Wiecznego Miasta.
Wśród kardynałów elektorów zgromadzonych w Kaplicy Sykstyńskiej z pewnością (jak zawsze w historii) były frakcje popierające swoich „faworytów” i pewnie dlatego wybór nowego następcy św. Pitra także w tym wypadku niósł ze sobą sporą ilość emocji i spekulacji udzielających się także rzeszy zgromadzonych nas placu wiernych oraz turystów pragnących naocznie obserwować to wydarzenie.
Chociaż pewne szczegóły i sam przebieg głosowań, objęte są tajemnicą (ujawnienie tejże zagrożone jest kościelną karą ekskomuniki), to jedno wiadomo, że wybór nowego Papieża kończyło pytanie: „Czy przyjmujesz decyzję głosujących?”.
W październikowy wieczór 1978 roku Karol Wojtyła nie wygrał wyboru na Urząd Piotrowy, a został nań powołany, i na koniec wyraził zgodę, by otrzymując najwyższą godność w Kościele, piastować ją w poczuciu służby.
Tak sobie myślę, że wśród nowo wybranych sterników naszych lokalnych społeczności znalazło się wielu ludzi wierzących, dla których św. Jan Paweł II mógłby stać się patronem w ich samorządowej służbie.
Nasz Papież (jak określaliśmy Karola Wojtyłę po 16 października 1978 roku) w okresie prawie 27 lat swojej posługi zaskarbił sobie miłość wierzących, oraz szacunek i podziw tych pozostałych, bo nigdy nie dzielił ludzi ze względu na przekonania, a dla każdego miał w sobie dobroć serca i życzliwe zrozumienie.
I może dlatego także ci nominaci samorządowych zaszczytów, którym z Kościołem jest nie po drodze, mogliby także skorzystać z jego nauki o wartości służby dla dobra wspólnego.
Jan Paweł II może być także dla nich patronem, idolem, a może po prostu przykładem, że wielkość władzy mierzy się ogromem dobra, którym rządzący każdego dnia pracują na szacunek tych, którzy im tę władzę zawierzyli.
Kryspin

środa, 10 października 2018

Celibat gangreną dla Kościoła



Nie jestem jedynym, który w ostatnich dniach odwiedził salę kinową, aby obejrzeć najbardziej gorący obecnie obraz filmowy, jakim jest „Kler” Smarzowskiego.
Jak mogłem się spodziewać, miejsc wolnych na tym seansie trudno było uświadczyć, a widownię w przytłaczającej większości wypełnili widzowie w bardzo zbliżonym do mnie wieku (50+).
Nie zamierzam pisać teraz kolejnej recenzji tego dzieła, bo nie aspiruję do miana eksperta w krytyce filmowej, ale odwołam się do tego, że staram się być obserwatorem życia, a w nim ludzkich zachowań wobec sytuacji, w której się znajdujemy.
Po ponad dwugodzinnym seansie otworzyły się drzwi z sali projekcyjnej i zebrani ruszyli do wyjścia.
To najlepszy czas na wyrażenie pierwszych opinii na temat tego, co dopiero ujrzeliśmy na ekranie.
Zanim sam opuściłem mój kinowy fotel, przez chwilę przyglądałem się wychodzącym i pierwsze, co mnie uderzyło, to cisza, z jaką opuszczali widownię. Później, już na zewnątrz dało się słyszeć pierwsze słowa, którymi wyrażali swoją opinię na temat tego, czego za przyczyną reżysera, byli świadkami.
-”Taka niestety jest prawda”- powiedziała starsza kobieta do swojej koleżanki, która z poważną miną potwierdziła jej ocenę.
Później słyszałem jeszcze kilkoro z ludzi idących przede mną i za każdym razem dochodziły do mnie podobne opinie, z których na pewno nie dałoby się ułożyć laurki dla Kościoła.
„Kler” to smutny obraz, może jednostronnie ukazujący środowisko ludzi tej instytucji, ale niestety prawdziwy w pokazywaniu gangreny, jaka toczy ten organizm, czego nawet nie próbują negować bezkrytyczni obrońcy dobrego imienia szafarzy Bożych tajemnic.
Bp. Pieronek, a jakże, w „Kropce nad i” także potwierdził to, że Smarzowski pokazał tę ciemną stronę Kościoła do bólu prawdziwie i z tego powodu jest mu zwyczajnie wstyd.
Zaraz potem próbował jednak bronić swoich współbraci w hierarchicznych władzach i zapewniał, że Kościół robi wiele, by „gorącym żelazem” wypalić to, co jest złe, ale jednocześnie wyraził pogląd, że nie do końca uda się uzdrowić tego stanu.
Pozwoliłem sobie na użycie określenia „gangrena” w tej kwestii, o której traktuje „Kler”.
Gdybyśmy z takim przypadkiem zgłosili się do lekarza, to diagnoza byłaby krótka:
-”Trzeba działać i to natychmiast, bo zakażenie samo z siebie nie ustąpi i maść, czy puder nie przywróci zdrowia zainfekowanemu organizmowi!”
W początkowym stadium choroby pewnie skończyłoby się na silnym antybiotyku i po sprawie.
Obawiam się jednak, że w przypadku „gangreny” trawiącej Kościół mamy do czynienia już z bardzo zaawansowanym stadium i wtedy jedynym rozwiązaniem jest inwazyjna terapia ( odcięcie źródła zakażenia)
Inny gość M. Olejnik, Ks. Kloch w minionym tygodniu w podobnym tonie zapewniał prowadzącą o tym, że Kościół stara się mierzyć z problemem, o którym traktuje film Smarzowskiego i na tym pewnie chciałby zakończyć swój udział w programie, gdyby nie pytanie o celibat jako potencjalną praprzyczynę patologii w Kościele.
Tu gość w koloratce nabrał wody w usta i w kilku słowach starał się zaprzeczyć tej tezie, jako dalece nieuprawnioną.
Innego zdania był jednak reżyser filmu czyniąc jednym z bohaterów wiejskiego proboszcza będącego w nieformalnym związku z plebanijną gosposią.
I nie był to tylko odosobniony przypadek, o czym świadczą choćby badania ks. Baniaka, który podaje, że ponad 2/3 kapłanów jest na bakier z przyrzeczeniem składanym w chwili święceń, a 30% z nich ma dzieci z takich związków.
T nie jest jednak najgorszym, bo choć to „śmierdzący” objaw kościelnej gangreny, to jest w tym wszystkim coś gorszego.
-”Taka niestety jest prawda”- Te słowa kobiety wybrzmiały jak smutna akceptacja, i dlatego śmiem twierdzić, że ta pani i wielu jej podobnych wie o grzechach swoich pasterzy i godzi się na nie.
To taka relatywizacja zła - spowszednienie grzechu: „bo wszyscy tak robią.”
Absurd utrzymywania celibatu to bakteria odżywiająca gangrenę trawiącą Kościół.
Kryspi

środa, 3 października 2018

Księże Kloch

     Dzisiejszego wieczoru wysłuchałem "Kropki nad i", w której Pani Monika Olejnik prowadziła z Ks. Prof. Klochem dysputę na temat pedofilii w Kościele, i ręce mi opadły.
Nawet nie z tego powodu, że kapłan (bliski współpracownik episkopatu) wił się niczym piskorz w tłumaczeniu patologicznych zachowań swoich współbraci, bo to już chyba norma.
Każdy kolejny pytany z tego grona powiela ten sam scenariusz :" to jest zło, o którym należy nie tylko mówić, ale jednocześnie działać, by otoczyć należytą opieką ofiary zwyrodnialców i podejmować wysiłki, także stosując swoiste sito(badania psychologiczne) przy naborze kolejnych kandydatów do kapłaństwa."
     Pewnie ten czas, gdy wsłuchiwałem się w bełkot faceta w koloratce, uznałbym za stracony, gdyby nie ostatnie pytanie Pani redaktor o kwestię celibatu.
I tu ks. Kloch mnie zaskoczył.
     Co prawda nie podjął tematu i nier starał się udzielić odpowiedzi, czy zniesienie celibatu byłoby krokiem w dobrą stronę, a zamiast tego przytoczył fragment z książki amerykańskiej pisarki, która opisała przypadek pastora, który będąc na codzień szanowanym duszpasterzem, wieczorami gwałcił swoje dzieci i wnuki.
     Pewnie z rozpędu pani Olejnik po takiej odpowiedzi rzuciła kolejne pytanie: Czy w kościołach protestanckich jest też taki problem z pedofilią?
Ks. prof. znowu  odpowiedział mało przekonywująco: "Tego nie wiem, ale to ich problem."
     Szanowny księże Kloch!
Spieszę poinformować, że ani w kościele protestanckim, ani w kościele prawosławnym taki problem nie istnieje!!!!
     Pragnę także poinformować wielebnego, że pedofilia, choć odrażąjąca w swoim zwyrodnieniu, nie jest jedynym grzechem kościelnych sług.
Księża, to normalni faceci: zdrowi fizycznie(wymóg przy przyjmowaniu do seminarium), zadbani, pachnący, mało sterani fizyczną pracą, mający wiele wolnego czasu i często odczuwający samotność, którą próbują "leczyć"poprzez towarzyskie spotkania, odwiedziny przyjaciół, lub zamykając się w czterech ścianach zażywają terapii sącząć kolejne butelki mocnych trunków!
     Ks. prof. Baniak ośmielił się przed kilkoma laty przeprowadzić badania (za które dostało mu się od arcybiskupa!), w których wykazał, że ponad 70% kapłanów nie zachowuje celibatu, a ponad połowa(52%) utrzymuje nieformalne zwiążki z kobietami, aponad 30% ma z tych związków potomstwo!
No to jeszcze pozostaje te 30% sprawiedliwych, pewnie ks. Kloch odparłby mi na te dane; ale nic bardziej mylnego dostojny księże profesorze.
Kolejne 10% ze stu to księżą o skłonnościach homoseksualnych, z czego ponad połowa czynnie oddaje się takim seksualnym  praktykom.
No i ostanie 5% ze stu to pedofile, o których teraz zrobiło się głośno!
    Szkoda, że nie ma oficjalnych badań, na podstawie których możnaby odpowiedzieć ilu z nich to osoby chore od urodzenia na tę przypadłość, a ilu wybrało taką formę zaspokajania swoich seksualnych potrzeb w takiej formie, z nadzieją, że seks z małą dziewczynką, czy chłopcem jest bezpieczniejszy, bo dziecko  (zwłaszcza zastraszone) nie będzie mówiło o zabawach w plebanijnym zaciszu?
     Szanowni Hierarchowie!
     Ubolewacie, że w puskę trafiają wasze apele o wstrzemięźliwość przedmałżeńską, że coraz mniej młodych decyduje się na założenie rodziny i wybierają wolne związki.
Chrystus ostrzegał:"Co czynisz w ukryciu, będzie rozgłoszone po dachach".
    Dziwi was to, że Kościół już dawno przestał być autorytetem dla owieczek?
Przecież one wiedzą o księżach wszystko, o ich grzeszkach także i oprócz zgorszenia coraz częściej mówią, że celibat to główna przyczyna zła.
    Kiedyś napisałem, że Dobry Bóg rozliczy każde nasze złe czyny, ale także karzącą ręką potraktuje kościelnych decydentów w purpurach, którzy dla swojego(pozornego) dobra, nałożyli na swoich współbraci w kapłaństwie nakazy trudne, albo nawet niemożliwe do spełnienia-a wśród nich chyba na pierwszym miejscu jest celibat!
Kryspin

       

Vox populi, vox Dei



Chrystus trzymający na swoich ramionach małą owieczkę, która rozbrykana młodością pognała gdzieś w kolczaste zarośla i tylko dzięki jego miłości mogła powrócić do bezpiecznej owczarni, to obraz ukazujący istotę Bożego pomysłu na stworzenie wspólnoty wiary i wytyczenie prostej drogi do jedności z Nim, którą winien realizować Kościół.
Pewnie wielu z nas zapamiętało taką scenę, a może i do tej pory zdobi ona ścianę sypialni przypominając o pierwszym spotkaniu z Nim, gdy jako dziecko przyjmowaliśmy komunię w odświętnie udekorowanym kościele.
To był piękny okres bezgranicznej ufności, z jaką w towarzystwie dorosłych kroczyliśmy na niedzielne nabożeństwa i to było piękne.
Później dorośliśmy i nasze drogi nie zawsze powielały ścieżki dzieciństwa, i coraz trudniej było nam zachować tę dziecięcą, bezgraniczną ufność, a dorosłość wcale nam w tym nie pomagała.
Pomimo różnych życiowych zawirowań pozostało jednak w nas przekonanie, że w jakimś sensie czujemy więź z tym miejscem, gdzie w niedzielny poranek dźwiękiem kościelnego dzwonu On zaprasza nas do siebie.
I nic to, że coraz częściej pozostajemy głusi na jego wezwanie i później, nieco ze wstydem próbujemy znajdować wytłumaczenie: że życie tak pędzi, a my zmęczeni tygodniowymi obowiązkami pragniemy choć w niedzielny poranek zażyć spokoju, a do tego jeszcze ten ksiądz w parafii jakoś nie sprzyja naszej gorliwości, bo mówi tylko o polityce, bądź stale woła kasę.
Jeżeli do tego dołożyć „smrodek” obyczajowych skandali osób w sutannie, którymi od pewnego czasu bombardują nas media, to jakoś trudno się dziwić, że wielu z nas ma dosyć i czerwony budynek ze spiczastymi wieżyczkami omijamy coraz większym kołem.
Obraz Kościoła, jako owczarni z pasterzami, którzy zostali powołani, by przewodzić owieczkom w drodze na ostateczne pastwisko, towarzyszył tej instytucji od samego początku i przez wieli był utrwalany przez hierarchów, którzy poprzez kolejne dogmaty(prawdy bezdyskusyjne) utrwalali swoją władzę nad stadem, czyli szeregowymi owieczkami, którym pozostawało bezrefleksyjne przyjmowanie swojego losu.
Owszem, zdarzali się niepokorni, którzy ośmielali się mieć odmienne zdanie na temat wytyczonego szlaku, ale takich można było potraktować ekskomuniką (kościelnym wykluczeniem) i pozostali niepokorni z podkulonym ogonem karnie wracali do baraniego szeregu.
Sądzę, że bezpowrotnie odszedł już czas, gdy Kościół był bezdyskusyjnym sacrum dla laikatu, a monopol na nieomylność i absolutną władzę rezerwowała sobie garstka wybrańców w purpurach.
W jednym z telewizyjnych paneli dyskusyjnych przedstawicielka opcji dalekiej od Kościoła, stwierdziła, że nie są przeciwko ludziom wierzącym, a tylko walczą z instytucją, która czyni wiele zła w obecnym życiu.
Kobieta deklarująca swoją wiarę odpowiedziała jej, że Kościół, to nie instytucja, a wspólnota, do której ona należy i nikomu nie wolno negować dobra, które wyznacza ramy tejże.
Kościół, to wspólnota ludzi wierzących.
Tak sobie myślę, że taka świadomość, że jesteśmy wspólnotą, niesie nadzieję na to, że ona przetrwa.
Ostatnio hierarchowie wielokrotnie zapewniają, że Kościół dokona samooczyszczenia (Prymas mówi o policzeniu pedofilii w kapłańskich szeregach), ale to nic nie wnosi, bo nie dotyka przyczyn zła, a stara się tylko minimalizować skutki.
I tu widzę niezagospodarowane pole działania szeregowych owieczek.
Vox popili, vox Dei- głos ludu głosem Boga.
A gdyby tak wprowadzić prawo głosu ludu (szeregowych wierzących)w sprawach dotyczących Kościoła, tego lokalnego, parafialnego, jak i tego powszechnego?
Czy parafialne referendum( powiedzmy co dwa lata, takie swoiste votum zaufania dla proboszcza danej parafii), nie byłoby skutecznym w hamowaniu patologii nie mających nic wspólnego z duszpasterstwem?
A gdyby wśród wiernych przeprowadzić referendum (krajowe, lub powszechne) w sprawie celibatu duchownych, który od samego początku (XIII wiek) miał tylko na celu ochronę kościelnej kasy i od zawsze był źródłem patologicznych zachowań osób w sutannach?
Może to byłoby lekarstwem na dwie podstawowe „plagi” kaleczące Kościół- Wspólnotę?
Kryspin, 

środa, 26 września 2018

"Kler"-obraz powstały ze złej woli?



Zdarzają się sytuacje, które w człowieku skutkują wspomnieniem czegoś podobnego, co dane mu było przeżyć w przeszłości.
Mnie do takiego wspomnienia minionego czasu sprowokował film Smarzowskiego „Kler”.
Nie będę się silił na recenzję tego obrazu, i to z prostego powodu, bo tego filmu jeszcze nie widziałem.
Znam go jedynie z publicznych zapowiedzi i kampanii w mediach społecznościowych, które już od dobrych paru tygodni zapowiadały pojawienie się tego filmu na ekranach polskich kin.
Do tego, zupełnie niedawno było o nim głośno na naszym rodzimym festiwalu filmowym, gdzie dzieło Smarzowskiego (choć nie zdobyło statuetki ryczącego lawa), dostało nagrodę publiczności, przez wielu uznawaną za najważniejsze wyróżnienie.
Gdyby do tego dołożyć tasiemcowe kolejki ustawiające się przy kinowych kasach (bilety w przedsprzedaży rozeszły się w mig i pierwsze wolne foteliki na ten film można rezerwować dopiero na połowę grudnia!), to można stwierdzić, że „Kler”już odniósł sukces!
Nie wszyscy jednak z takim entuzjazmem wypowiadają się na temat tej produkcji. W niektórych mediach obrońcy nieskazitelnego wizerunku Kościoła poddają ją ostrej krytyce, jako wątpliwej wartości dzieło, które powstało tylko po to, by mu zaszkodzić i szargać święte wartości, tak ważne dla ogółu Polaków.
I tu przypomniałem sobie, że kiedyś osobiście odebrałem podobną ocenę, którą wyraził mój seminaryjny (trochę ode mnie starszy) kolega.
W jednym z minionych felietonów pisałem o spotkaniu z nobliwym obecnie kanonikiem, który chciał poznać treść „Koloratek”. Po trzech dniach od moich odwiedzin, jednak odesłał mi książki z informacją, że ich nie będzie czytał, bo napisałem je w złej intencji: „By opluwać księży i szkodzić Kościołowi!”
Nie musiałem wtedy długo czekać, by uświadomić sobie, że nie był to tylko jednorazowy odruch sprzeciwu „zgorszonego” kapłana, bo po kilku dniach inny ksiądz (także mój dawny kolega) poinformował mnie, że władze kościelne zakazały księżom czytania moich książek i jednocześnie zaleciły, by wiernym także sugerować wstrzemięźliwość co do ich lektury.
Idąc tym tokiem rozumowania, pan Smarzowski także popełnił swój film w złej intencji, co zdają się potwierdzać wszyscy ci, którzy rozpętali kampanię sprzeciwu wobec „Kleru”, choć Kościół oficjalnie milczy i próżno szukać jakiegokolwiek stanowiska hierarchów w tej kwestii.
I to musi zastanawiać?
Reżyser tego obrazu sam o sobie mówi, że jest daleko od Kościoła i nawet określa siebie jako człowieka niewierzącego, ale zdecydował się na pokazanie pewnych patologii, które dotykają tę instytucję, bo widzi w nich zło w czystej postaci.
To musi boleć i w takim kontekście zaklinanie rzeczywistości, czy marginalizacja problemu, z którym Kościół musi się zmierzyć, nie załatwi sprawy.
W ramach ochrony „dobrego imienia” religijnych wartości, na które powołują się przeciwnicy „Kleru”, w wielu miastach radni zdecydowali, że w ich kinach ten obraz nie będzie rozpowszechniany, bo jak uznali:”Nie pluje się na Matkę”(Matka-Kościół)
I znowu ośmielę się stwierdzić, że to nic nie da, bo za chwilę w punktach sprzedaży kolorowych brukowców ten film będzie dostępny dla setek tysięcy chcących go obejrzeć.
Po cichej cenzurze moich książek ośmieliłem się skierować (za pomocą „Księdza w cywilu”) apel do hierarchów, by lekturę „Koloratek” zalecili kapłanom i wiernym także, ale nie doczekałem się żadnej reakcji.
Kiedyś, za czasu mojej młodości, przy kinach istniały DKF (dyskusyjne kluby filmowe) i po seansach niektórych dokonań ekranowych, odbywały się panele dyskusyjne nad ich przesłaniem.
Może warto by było przy parafiach reaktywować (choćby tylko na ten jeden film) takie kluby, by w szczerej rozmowie zastanowić się nad przesłaniem „Kleru”, a później wnioski płynące z takowej dyskusji, przesyłać do tych, którzy najbardziej winni dbać o to, by nikt nie „opluwał Matki”, także ( a może przede wszystkim) ci, którzy stali się pierwowzorami fabularnych bohaterów tego obrazu.
Kryspin

środa, 19 września 2018

Kościół bez kapłanów, czy bez wiernych- co jest gorsze?



Jestem z tego pokolenia, które pamięta czasy, gdy z zazdrością patrzyło się na dobrobyt życia za żelazną kurtyną. Gdy my byliśmy w siermiężnej rzeczywistości realnego socjalizmu, oni tam na Zachodzie rozkoszowali się wolnością poglądów i marketami pełnymi kolorowych produktów, które wręcz zachęcały: „ kup mnie i ciesz się szczęściem!”
Mało komu z nas było dane, aby choć na chwilę dotknąć tego raju, no chyba że miał ciotkę po słusznej stronie i nasz decydent wydał mu paszport, który uprawniał do zagranicznych wojaży.
W tamtym czasie, gdy w Gnieźnie szlifowałem swoje przygotowanie do kapłańskiej służby, w Poznaniu zaledwie kilkadziesiąt metrów od diecezjalnego seminarium, po drugiej stronie katedry rozciągał się teren, na którym mieściły się budynki drugiego przybytku wykuwającego kadry do duchownego stanu.
Tam do kapłaństwa przygotowywali się tzw. „Dewizowcy”, a jaśniej rzecz ujmując przyszli duszpasterze, którzy po święceniach mieli obsługiwać parafie polonijne rozsiane po całym świecie.
Nam zwykłym księżowskim szaraczkom pozostawała perspektywa pracy w naszych diecezjalnych parafiach, no chyba, że ktoś odkrył w sobie misyjne powołanie.
Wtedy mógł zabiegać o możliwość realizacji siebie gdzieś na Czarnym Lądzie, bądź w tropikalnych kniejach dalekiej Papui.
Diecezjalni Biskupi niekiedy wyrażali zgodę na swoistą delegację dla takiego delikwenta, realizując przy tej okazji jedną z fundamentalnych powinności Kościoła nakazanych przez samego Chrystusa:”Idźcie i nauczajcie....”
Kilku z moich kolegów przez lata takiej formie szerzenia Ewangelii się poświęciło, i niektórzy po dziś dzień spełniają się jako misyjni duszpasterze.
Kiedy ostatnio przeczytaliśmy prasowe doniesienia o kłopotach kadrowych w niemieckim Kościele( ponad 2300 księży z zagranicy musi pracować w ich parafiach z braku niemieckich kapłanów), z lekkim przekąsem moglibyśmy stwierdzić, że chociaż w tym mogą nam pozazdrościć, bo póki co Hindus, czy jakiś inny ksiądz o ciemnej karnacji nie musi stać przy naszym ołtarzu, bo księży ci u nas dostatek.
Mnie w tym medialnym doniesieniu zaintrygowało to, że nasi zachodni bracia w katolickiej wierze, otwarcie stawiają warunki, jakim musiałby się poddać kapłan chcący wśród nich pracować.
Znajomość języka (potwierdzona egzaminem) nie była w tym najbardziej istotna.
W Kościele niemieckim duszpasterz musi liczyć się z głosem parafialnej wspólnoty, która ma istotny wpływ na charakter i kierunki duszpasterskiego działania.
Inaczej mówiąc-niemieccy wierni chcą być traktowani w sposób podmiotowy i decydować o wielu kierunkach kościelnej aktywności.
No i znowu odczuwam coś w rodzaju zazdrości i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że kolejny raz pozostajemy w tyle.
Kiedy jestem raz po raz bombardowany doniesieniami: a to że ksiądz proboszcz nie chciał pochować w godny sposób nieboraka, bo ten przed śmiercią rzadko nawiedzał świątynię, a to że nie ochrzcił dzieciaka rodzicom, gdyż ci sprowadzili na świat maleństwo przed sakramentalnym:Tak, a to że duszpasterz przez umyślnego(kościelnego) rozprowadzał wśród parafian puste koperty z informacją, ile należy do nich włożyć kasy i wrzucić na tacę przy najbliższej niedzielnej składce, a może jeszcze na koniec o księdzu, który apelował do owieczek, by w jego kościele była cicha składka, bo brzęk monet rozprasza jego święte skupienie podczas niedzielnej sumy; to odnoszę wrażenie, że nasz Kościół jest ciągle w czasach feudalizmu,w którym przywilej podmiotowości był zarezerwowany tylko dla nielicznych.
Może i jeszcze nie doszliśmy do stanu kryzysu kapłańskich powołań i prośmy Boga, by on ominął nasz Kościół na jak najdłuższe lata, ale?
No właśnie, obawiam się, że możemy doświadczyć paradoksalnej sytuacji, że w naszych świątyniach, choćby w trakcie niedzielnych nabożeństw, będzie więcej kapłanów, aniżeli modlących się tam wiernych.
Kryspin, 

środa, 12 września 2018

Czy Kościół powinien płacić podatki?



Wychowała pięcioro dzieci. W ich domu nigdy się nie przelewało, bo jej małżonek zmarł nagle, gdy najstarszy syn miał zaledwie 17 lat.
Kobieta została sama z gromadką do wykarmienia. Nie załamała się, choć w pierwszych tygodniach po stracie ukochanego przyszłość jej przyszłość była owiana ciemnymi chmurami.
Wtedy jej pierworodny, gdy widział troskę malującą się na jej smutnej twarzy, przysiadł tuż obok ni tuląc ją serdecznie powiedział:
-”Nie smuć się już mamo. Po ciemnych chmurach nastają słoneczne dni.
Dobry Bóg nie zostawi nas bez opieki, a my wszyscy już niedługo będziemy dorośli i będziemy zawsze pamiętali o tym, jak wiele serca nam oddałaś.”
To nie były tylko czcze zapewnienia; bo po latach, gdy cała piątka dorosła i zaczęła swoje samodzielne życie, zdecydowali zgodnie, że teraz nastał czas, by spłacali dług miłości.
W pierwszą niedzielę każdego miesiąca, i tak jest już od lat, przyjeżdżają do niej ze swoimi rodzinami na świąteczny obiad, a przy pożegnaniu zostawiają dyskretnie na kredensie koperty, w których są pieniądze dla niej.
W stosunku do skromnej emerytury, jest to znaczące wsparcie, za które ona jest im wdzięczna i nawet niekiedy żartuje, że gdyby urząd skarbowy dowiedział się o skali hojności jej dzieci, to pewnie wstrzymałby jej comiesięczną ZUS-owską jałmużnę.
No cóż?
Sądzę, że gdyby ktoś z urzędników wpadł na taki pomysł, to zebrałby solidne cięgi i uśmiech politowania nad jego głupotą i dezaprobata wyrażona znanym powszechnie gestem, byłby najłagodniejszą oceną takiego idiotyzmu.
Jesteśmy w przededniu wyborów do władz samorządowych i z tej okazji kandydaci na lokalnych mędrców, prześcigają się w obietnicach, że spełnią każdą, nawet irracjonalną zachciankę miejscowego elektoratu, byle tylko postawili znaczek przy ich nazwisku.
W licytacji na niekiedy bardzo radykalne pomysły prym wiodą ich partyjni liderzy, skwapliwie wykorzystując swoją rozpoznawalność i dostęp do mediów.
Liderka opcji politycznej mającej swoistą „alergię” na wszystko, co związane jest z Kościołem, odgrzała ostatnio dawno nie używanego politycznego „kotleta”, czyli sprawę podatków, których ta nie lubiana przez nią instytucja nie płaci, a powinna.
I tu spotykamy się z klasyczną manipulacją obliczoną na niewiedzę jednych, a poklask tych, którym zależy tylko na stawianiu zarzutów , niezależnie od tego, czy są zgodne z prawdą, czy nie.
Z pewnością ludzie Kościoła odniosą się do pytania szanownej pani przewodniczącej, ale nie będzie to dostatecznie wiarygodne dla nieprzejednanych.
Kościół płaci podatki!
Jako właściciel nieruchomości (pola uprawne, budynki przy parafiach, lub inne nieruchomości, które mogą służyć jako obiekty komercyjne) odprowadza stosowne podatki z zysków za najem lub dzierżawę. Księża zatrudnieni w szkołach (katecheci), czy w innych resortach (szpitale więziennictwo, wojsko), mają pobierany podatek od wynagrodzeń.
A co z kościelną tacą, ofiarami za kapłańskie posługi?
Czy od tych dochodów Kościół powinien płacić podatek?
Zasadniczo te pieniądze nie powinny podlegać takiemu obowiązkowi, bo ze swojej natury są one dobrowolną daniną, którą parafianie przeznaczają na funkcjonowanie ich wspólnoty, czyli: utrzymywanie kościoła i terenu wokół-remonty konserwacje, bieżące rachunki za energię i ogrzewanie itp.
Dla należytego funkcjonowania tego organizmu potrzebni są także księża (proboszczowie, wikariusze), których poszczególni członkowie parafialnej rodziny mają niejako na utrzymaniu.
Inną sprawą jest to, jeżeli miejscowy kapłan nie zadowala się tym, co łaska i ma wyznaczony taryfikator duchowych świadczeń.
W takim przypadku winien w biurze parafialnym obok tacy posiadać kasę fiskalną, nabijać na nią opłaty za kapłańską posługę i na koniec miesiąca odprowadzać fiskusowi podatek.
I tu dochodzimy do konsensusu-taki Kościół powinien płacić podatki!
Kryspin

środa, 5 września 2018

Czy Kościół jest sektą?



-”Nie chodzę do kościoła, gdy jest pełen spoconych tygodniowym pośpiechem ludzi, którzy najczęściej zachowują się jak uczestnicy partyjnego wiecu z czasu komuny. Trzeba być, zaliczyć cotygodniowy spęd, by przypadkiem parafialny nadzorca nie odnotował w pamięci naszej nieobecności. No i jeszcze jeden ważny powód - co ludzie powiedzą, gdy przy niedzielnym obiedzie przekażą sobie nowinę, że Kowalska kolejny raz nie pokazała się przy ołtarzu, a przecież na chorą nie wyglądała.
W takim jarmarcznym zgiełku: przy płaczliwym wrzasku dzieciaków znudzonych bezsensownym ślęczeniem w jednym miejscu i gapieniu się w plecy jakiegoś człowieka rozpierającego się w niewygodnej, kościelnej ławie, czy obserwowaniu (z poziomu czterolatka) szpaleru nóg tych stojących przed nimi; trudno mi było dostrzec Boga, i może dlatego zaczynałam rozumieć ich zniecierpliwienie i coraz głośniej powtarzane pytanie: kiedy wreszcie wrócimy do domu!
Nie umiem odnaleźć Boga w zatłoczonym kościele, ale przy okazji licznych wyjazdów służbowych staram się w danej miejscowości wejść do kościoła.
Siadam w półmroku gdzieś na końcu świątyni i milcząc chłonę bliskość Boga, który mówi do mnie. Zapominam o upływającym czasie i czuję się cudownie......”
    Gdyby na tym czytelniczka „Księdza w cywilu” zakończyła swój list, można by pozazdrościć jej tych spotkań z Bogiem, ale?
    W dalszej części Kobieta pisze o „ciemniejszej” stronie takiego przeżywania wiary, bo mieszka w małej miejscowości i wśród członków parafialnej wspólnoty czuje swoiste napiętnowanie.
Najgorsze, że miejscowi duszpasterze przyłączają się do grona zgorszonych jej „uczuleniem” na wspólnotowe przeżywanie eucharystycznych spotkań z Chrystusem w trakcie niedzielnych nabożeństw i w pouczających rozmowach stosują coś w rodzaju szantażu:
-”Nie żyjesz zgodnie z kościelnymi prawami (niedzielna msza, spowiedź raz do roku), czyli on jest teraz tobie niepotrzebny. Nie oczekuj więc od niego niczego w przyszłości.”
Przeciwnicy Kościoła (katolickiego szczególnie) lansują określenie, że jest on rodzajem sekty, która stosując swoisty szantaż, próbuje trzymać w ryzach swoich wyznawców.
Pozwolę sobie nie zgodzić się z takim stwierdzeniem, ale dla wielu osób, zwłaszcza dalekich od Kościoła, jego niektóre zasady noszą znamiona takowej.
Kiedy zapoznamy się z definicją określenia sekta:”Określenie grupy wyznawców, których poglądy religijne są sprzeczne z oficjalnie dominującą doktryną”- to w żaden sposób nie możemy Kościoła tym mianem określić.
    Mnie jednak zaniepokoiło co innego. Na samym końcu przytoczonej definicji możemy przeczytać o cechach sekty:
-misjonarska gorliwość,
-charyzmatyczny przywódca,
-monopol na prawdę,
-dławienie indywidualności.
     I tu znalazłoby się wiele swojsko brzmiących określeń, choć apologeci(obrońcy) kościelnego stanowiska zaraz dodali by, że w przypadku sekty te określenia noszą w sobie pejoratywną wymowę, a ich zbieżne brzmienie z cechami określającymi posłannictwo Kościół, to nabierają wartości pozytywnych.
Pewnie wypadałoby się zgodzić z takim stanowiskiem, ale nie do końca.
     Kościół jak najbardziej winien być misjonarsko gorliwym, dobrze, by na jego czele stał człowiek obdarzony charyzmą ( na każdym szczeblu kościelnej hierarchii), ale już co do trzeciej, to mam wątpliwości, bo monopol naprawdę zamyka drogę do międzywyznaniowego dialogu i oddala pragnienie Chrystusa:”Aby wszyscy byli jedno
Już na pewno nie mogę się zgodzić się na dławienie indywidualności, a w Kościele jest to częsta praktyka.
     Czytelniczka z przytoczonego powyżej listu wybrała inną drogę do Boga, ale czy przez to należy ją skreślić i powiedzieć, że On nie ciszy się z jej wiary, może inaczej manifestowanej, ale z pewnością także Mu miłej?
Kryspin, 

środa, 29 sierpnia 2018

Czy Bóg złączył ten związek?



     Na ścianie ich sypialni, której ona już nie dzieli ze swoim mężem, bo ten, jeżeli wraca na noc do domu, zajmuje sofę w salonie, gdzie odsypia swoją miłość do mocnych trunków.
I tylko dzieci kiedyś wstając rano do szkoły, pytały o to, dlaczego tatuś znowu nie nocował w sypialni?
    Tak było do czasu, gdy były małe i zadowalały się tłumaczeniem mamy, że ich ojciec wrócił późno z pracy i nie chciał niepokoić mamy.
    Teraz, gdy dorosły, widząc jej podkrążone oczy i sińce skrywane pod słonecznymi okularami, które zakłada nawet w pochmurny dzień, już nie zadają takich pytań.
    Przed trzema laty zdecydowała się na sądowną separację korzystając z rady kapłana, który stanowczo zabronił jej nawet myśleć o rozwodzie:
-”Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”- powiedział jej na odchodne, a i jeszcze obiecał, że będzie się modlił za ich rodzinę....
    No i tu rodzi się problem.
    Bo kto dokonuje swoistego zerwania małżeńskiego węzła?
    Czy zdesperowana kobieta (niekiedy mężczyzna postawiony w takiej sytuacji) mówiąc dość i składając rozwodowy pozew, posuwa się do czynu zabronionego ?
    W kościelnym rozumieniu tak, i w konsekwencji zamyka sobie choćby drogę do życia sakramentalnego z komunią świętą na czele, do której nie ogranicza się dostępu tym, którzy de facto są odpowiedzialni za tę pełną desperacji decyzję współmałżonka.
Jeszcze większy zgryz wiary mają te osoby, którym pokopało się dotychczasowe, małżeńskie życie i odpowiadając na miłość drugiej osoby, decydują się kolejny raz powiedzieć małżeńskie (tylko przed cywilnym urzędnikiem) tak.
Ale przecież Kościół w szczególnych przypadkach orzeka, że małżeński związek był nieważny od samego początku i taka osoba może ponownie zawrzeć sakrament małżeństwa- odpowiedzą obrońcy czystości katolickiego zachowania.
    Pewnie mógłbym im rzucić pytanie:
-Ilu katolików dotkniętych domową przemocą, osób żyjących pod jednym dachem z człowiekiem uzależnionym od tego wszystkiego, co rozwala miłość(pijaków, ludzi uzależnionych od pornografii, czy uważających, że skok w bok, to przecież to takie nic), zdobywa się na odwagę przejścia drogi, którą chcieliby fundować im sędziowie w kościelnych trybunałach?
    Nie zadam jednak tego pytania, a zamiast tego chciałbym, aby ci sami obrońcy katolickiej moralności zastanowili się nad wyżej przytoczonym stwierdzenie, którym niejako na odchodne częstuje nowożeńców kapłan asystujący przy ich sakramencie:
-„Co Bóg złączył...”
Bóg tylko i aż, błogosławi ich decyzję o wspólnej drodze.
Małżeństwo to sakrament udzielany sobie nawzajem przez zakochanych w sobie ludzi, którzy takową drogę obierają, aby być jednym we dwoje.
     I tu mam problem, który wydaje się trudny do wyjaśnienia, ale spróbuję się z nim zmierzyć.
     Nasz Stwórca, dla którego nie ma czasu, czyli zna także naszą przyszłość, obdarowuje swoim błogosławieństwem kogoś, kto w małżeńskiej przyszłości wybiera drogę łajdaka i jest gnębicielem najbliższej (kiedyś) mu osoby?
    W jednym z minionych felietonów napisałem, że wielu ludzi stających na ślubnym, kościelnym kobiercu, wcale nie doświadcza sakramentu i w takim przypadku ich małżeństwo od samego początku jest nieważne.
    Pisałem wtedy o szczerości wypowiadanych słów małżeńskiej przysięgi i konkludując stwierdziłem, że w wielu przypadkach tam tkwi swoisty „feler”- gdy te słowa nie do końca szczerze i świadomie są wypowiadane.
    Kiedy odbieram masę listów od osób skrzywdzonych przez współmałżonków, nie mogę się uwolnić od przekonania, że dobry Bóg nie przyłożył swojej ręki do ich nieszczęścia skazując ich na wyrok dożywocia z kimś, kto ich nigdy nie kochał.
    Powiem więcej, głęboko wierzę w to, że ten sam Bóg szczerze błogosławi im w związku, w którym doświadczyli prawdziwej miłości.
Kryspin

środa, 22 sierpnia 2018

Ubolewanie, wstyd i głęboki żal!



Na zakręcie drogi, prawie u wylotu z miejscowości, pobudowano szkołę dla miejscowych maluchów.
Piękny, nowy obiekt stał się chlubą i powodem do dumy mieszkańców, którzy cieszyli się, że ich latorośle będą zdobywały wiedzę o świecie w pięknych lekcyjnych salach. Władze oświatowe zadbały także o to, by miały na terenie placówki tereny do rekreacji i uprawiania sportu na przyszkolnym boisku, z którego młodzież mogłaby korzystać w wolnych od zajęć chwilach.
I pewnie byłoby sielankowo, gdyby nie niebezpieczne dojście do edukacyjnej placówki, zmuszające maluchy do przejścia przez ruchliwą drogę.
Nie trzeba było długo czekać, aby wydarzyła się pierwsza tragedia. Kilka metrów od szkoły zginęła mała dziewczynka, Ola z IIIc. Zabił ją kierowca, który pędził przez ich miejscowość jak szalony.
Później tłumaczył się, że nie wiedział, iż zaraz za zakrętem jest szkoła, bo nawet nie było żadnego znaku informacyjnego, czy ograniczającego prędkość.
Gdy wydarzył się kolejny wypadek, w którym ucierpiało dwoje chłopców z II klasy, władze odpowiedzialne za bezpieczeństwo na drodze skierowały do mieszkańców list, w którym wyraziły ubolewanie i głęboki smutek, po zaistniałych nieszczęściach.
Ubolewanie, smutek i nic poza tym!
Przez kolejne lata: nie wprowadzili ograniczenia prędkości na niebezpiecznym odcinku, nie założyli sygnalizacji świetlnej, czy nie poprowadzili kładki [ponad niebezpieczną drogą-tylko słowa wyrażające ubolewanie!
Na szczęście to tylko zmyślona przeze mnie historia, która w normalnym życiu nie mogłaby mieć miejsca.
Ostatnio jednak wybrzmiały w naszych umysłach słowa: ubolewanie, smutek, głęboki żal; którymi skomentował kolejne doniesienia o pedofilii ludzi Kościoła Papież Franciszek.
Ale to przecież była reakcja na dewiacje wśród kapłanów za oceanem i to w okresie minionych 70 lat, dopowie ktoś broniący tematu.
Mnie przeraziło co innego.
Przedstawiciel Watykanu komentując medialne doniesienia w tej ponurej sprawie, przyznał, że problem pedofilii dotyka 2% kapłanów, jak wynika z oficjalnych badań.
Opierając się na jego stwierdzeniu można łatwo wyliczyć, że w Kościele polskim ta dewiacja dotyczy około 500 duchownych (25000 kapłanów pracujących w naszym kraju-2% z tej liczby daje 500) i śmiem twierdzić, że to są dane zaniżone!
Póki co, w naszym Kościele zalega cisza, jakby ten problem nas nie dotyczył, czy na pewno?
Mnie w tym wszystkim jest żal (może nie najbardziej, bo największymi ofiarami są dzieci krzywdzone przez dewiantów) tych 24500 duchownych, na których podejrzliwym wzrokiem patrzą wierni, zastanawiając się nad ich seksualnymi preferencjami.
Żal mi młodych ludzi, którzy chcieliby realizować drogę kapłańskiego powołania i przeżywają huśtawkę emocji, czy w przyszłości potrafią wytrzymać presję „łatki” potencjalnego dewianta w sutannie, i rezygnują z marzenia o stanie duchownym.
I znowu poniosły mnie emocje, i może wychylam się przed szereg, uzurpując sobie prawo do zabierania głosu w sprawach, na które nie mam wpływu i umocowania do ich zmienienia, ale mogę pytać:
Czcigodni Hierarchowie, do was kierują pytanie, bo w Waszych rękach dzierżycie władzę zmian.
O ilu przypadkach pedofilii wśród duchownych innych chrześcijańskich wspólnot słyszeliście.
W Kościele Protestanckim, Prawosławnym i innych pomniejszych wyznaniach mających w nazwie przymiotnik-chrześcijański?
Czcigodni Hierarchowie, pewnie nie doczekam się Waszej odpowiedzi.
Ale na nią oprócz tysięcy skrzywdzonych dzieci oczekuje 24500 waszych „frontowych żołnierzy”. Im wszystkim chodzi o coś więcej, aniżeli słowa, które Kościół powtarza przy takich okazjach: Ubolewanie, wstyd i głęboki żal- to za mało!
Kryspin