środa, 7 listopada 2018

Listopadowe świętowanie



Pierwszy listopada w Polsce możemy śmiało określić fenomenem na skalę światową.
Co prawda pamięć o zmarłych jest kultywowana w we wszystkich wyznaniach i kulturach, ale tylko my corocznie, już przez wiele dni, przed Wszystkimi Świętymi czynimy przygotowania, by ten dzień przeżywać jak najbardziej godnie.
Fabryki zniczy, producenci kwiatów i wytwórcy okolicznych kompozycji nagrobnych, na wiele tygodni przed tym dniem pracują na najwyższych obrotach, aby zaspokoić oczekiwania tych, którzy w tym szczególnym dniu odwiedzają mogiły swoich bliskich.
Pierwszy listopada, to także wielka logistyczna operacja różnych służb: policji, strażników miejskich, a także ekip medycznych, abyśmy mogli bezpiecznie docierać do miejsc ostatecznego spoczynku tych, którzy już przekroczyli bramę śmierci.
Cmentarze naszych miast często posadowione są na ich obrzeżach i w tym szczególnym dniu, drogi dojazdowe do nich bywają zamknięte dla samochodów.
Chcąc nie chcąc jesteśmy więc skazani na jedyny w swoim rodzaju marsz, aby spełnić obowiązek pamięci.
Nie inaczej było i w roku, czego mogłem doświadczyć, gdy kroczyłem w tłumie zmierzającym do cmentarnej bramy.
Pewnie zawiodę czytelników „Księdza w cywilu”, że nie będę pisał o przeżywaniu wspólnoty wiary przy mogiłach. Nie skomentuję także mniej lub bardziej udanych ceremonii liturgicznych i homilii, których w większości i tak nikt nie słuchał, czy wreszcie gorliwości w zbieraniu cmentarnej tacy poprzedzonej ogłoszeniem księży o zbożnym celu usprawiedliwiającym chciwość kwestujących.
Nie zrobię tego, bo chociaż pierwszy listopada dla wierzących jest dniem pamięci wszystkich, którzy dostąpili zbawienia, to przecież w tym dniu groby bliskich odwiedzają także ci, dla których to święto jest tylko wspomnieniem zmarłych-bez religijnego kontekstu.
W kierunku cmentarzy w tym dniu zmierzaliśmy we wspólnym, zgodnym marszu. Nie dzieliliśmy się na wierzących i niewierzących, łysych i z włosami, młodych i starych, przedstawicieli prawicy i lewicy, parlamentarnej opozycji, czy obozu władzy.
W tym roku w Polsce dane nam jest przeżywać wyjątkową okazję do wspólnego świętowania.
Równo 100 lat temu ( po 123 latach niebytu) jako naród odzyskaliśmy niepodległość.
Od wielu miesięcy szykowaliśmy się do tego jedynego w swoim rodzaju dnia, gdy w każdym z nas winna zrodzić się wdzięczność dla tych, których już nie ma wśród nas, a których historia nazwała ojcami naszej niepodległości.
A mnie zwyczajnie jest wstyd, że przez ostatnie tygodnie zamiast radosnych wspomnień, podniosłych uroczystości, w trakcie których winniśmy się wspólnie cieszyć darem wolności, przez media przelewał się swoisty targ oskarżeń, wzajemnych pretensji i deklaracji wrogości jednych przeciwko drugim.
Skąd w nas tyle jadu i nienawiści?
A może warto, byśmy przy takich, radosnych przecież rocznicach refleksją wracali do tego, że na tej ziemi nic raz na zawsze nie jest nam dane.
Ludzie władzy pewnie kiedyś ją utracą i inni zastąpią ich na „świecznikach”, ludzie młodzi posuną się w latach i też się zestarzeją, a pragnący dobrobytu i bogactwa ze smutkiem stwierdzą, że same pieniądze szczęścia nie dają, gdy w ostatecznej perspektywie pozostaną po nich tylko cmentarne pomniki, choćby ich autorem byli sławni rzeźbiarze.
Tak na koniec!
Może dobrze, że święto Niepodległości jest tak blisko pierwszego listopada, w który corocznie wchodzimy zgodnym marszem do odwiedzin miejsc naszej pamięci.
Mam taką cichą nadzieję, że dożyję dnia, gdy świat pozazdrości nam prawdziwej zgody, którą będziemy pokazywać nie tylko w dniu 11 listopada.
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz