.
Prawie za każdym razem, gdy w
mediach pojawiają się doniesienia dotyczące naszego Kościoła,
przychodzą mi na myśl obrazy z „Zatroskanej koloratki-Pasterze
i najemnicy”.
Tak samo było, gdy kilka
tygodni temu w naszej TV obszernie relacjonowano uroczystość
ingresu nowego Metropolity Krakowa.
W katedrze na Wawelu zebrało się
grono znamienitych gości, a wśród nich prawie wszyscy członkowie
polskiego Episkopatu, zaproszeni dostojnicy kościelni z Watykanu i
kwiat polskiej polityki z samego wierzchołka władzy .
Kamery relacjonowały każdy szczegół
tych uroczystości i dzięki temu wszyscy ci, którzy nie mieli
szczęścia, albo protekcji, by załatwić sobie wejściówki, mogli
na ekranie poczuć podniosłość tamtego wydarzenia. No może byli
pozbawieni głębszych doznań, jak chociażby zapach wonnych
kadzideł, którymi mogli rozkoszować się tylko tam bezpośrednio
zebrani, ale i tak wszyscy odczuwali niezwykłość tego spektaklu.
A ja zobaczyłem wtedy obraz sytego
polskiego Kościoła, który na bogato pokazał się swoim wiernym.
I właśnie wtedy powróciło mi
wspomnienie księdza katechety z „Zatroskanej koloratki”
Mijałem go na szkolnym korytarzu, gdy
udawał się na lekcje.
Stałem nieco z boku i obserwowałem
samozadowolenie malujące się na jego twarzy.
Minął mnie po chwili i tylko lekkim
skinieniem głowy dał znać, że łaskawie zauważył moją
obecność i jeszcze bardziej uniósł głowę jakby chciał pokazać
wszystkim, kto tu zasługiwał na szacunek.
Syty, zadowolony, tryumfujący
przedstawiciel Kościoła napawający się ….No właśnie, czym?
No tak po ludzku mógł być
zadowolony, pomyślałem wtedy:
Państwo zatrudniło go na etacie
nauczyciela i co miesiąc płaciło pensję, i gdy inni pedagodzy
żalili się, że była zbyt mała, on nie musiał stawać po stronie
niezadowolonych, bo dodatkowo, niejako po godzinach „dorabiał”
sobie w parafii intencjami mszalnymi, a wikt i opierunek miał za
friee, bo o to dbał jego proboszcz.
A że szkolne katechezy wyglądały
tak, jak wyglądały i często młodzież traktowała je jak kolejną
wolną od zajęć godzinę, to już inna sprawa. Najważniejsze, że
w dzienniku rozpisał kolejne tematy lekcyjnej edukacji, no i jeszcze
dopilnował frekwencji młodych, których odtransportował do
pobliskiego kościoła w trakcie wielkopostnych rekolekcji
organizowanych dla szkolnej gromadki.
No tak po ludzku nasz Kościół
może być zadowolony, myślę teraz.
Państwo łaskawą ręką dorzuca się
do jego utrzymania, wierni dołożą swoje(choć mogliby więcej, ale
trudno), a jeśli do tego dołożyć poczucie sytości władzy, to
czego chcieć więcej?
I znowu powraca mi obraz z „Zatroskanej
koloratki”, gdy poznajemy młodego(przed trzydziestką) kanonika.
Były wtedy lata trzydzieste XX wieku-
jako naród cieszyliśmy się odzyskaną niepodległością, a polski
Kościół przy tej okazji odbierał wdzięczność za niewątpliwe
zasługi, jakimi dał się poznać w czasie zaborów, gdy był
swoistym depozytariuszem polskości i pomógł naszym dziadom w
zachowaniu narodowej świadomości.
I byłoby pięknie, gdyby w tym
wszystkim nie uległ pokusie bycia sytym i pragnieniu władzy, która
dalece wybiegała poza jego posłannictwo.
Młody jeszcze wiekiem Kanonik, pewnie
nigdy by nie dostrzegł istoty swego powołania, gdyby nie wojenne
doświadczenia, które okrutnie zweryfikowały życie naszego narodu.
Jego samego dosięgnął koszmar
koncentracyjnego obozu. Przeżył to piekło i powrócił do
kapłańskiej służby. Był już jednak innym człowiekiem i gdy
jego współbracia mniej, czy bardziej szczerze starali się okazywać
mu współczucie, on uśmiechał się tylko życzliwie i milczał.
Tylko raz wspomniał obozowe
doświadczenia, gdy goszcząc kapłanów na odpustowym obiedzie,
wytłumaczył im, na co przeznaczył pieniądze, które otrzymał
jako zadośćuczynienie ( w obozie był ofiarą pseudo medycznych
doświadczeń):
„Pieniądze były dla
Niego”-wyjaśnił, gdy pokazał im odnowioną świątynię.
”To zapłata za rekolekcje, którymi
dla mojego kapłaństwa był czas obozu”.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz