Na początku mojej seminaryjnej
drogi[po pierwszym roku], w czasie wakacji z przyjaciółmi
pojechaliśmy do Bieniszewa.
Kilkanaście kilometrów od Konina,
wśród lasów poszliśmy leśną dróżką, by u jej kresu
zobaczyć, otoczony białym murem klasztor Kamedułów.
W obrębie tej historycznej budowli
znajdował się kościół, którego wnętrze było przedzielone
masywną, drewnianą kratą, poza którą ludzie ze świata nie mieli
wstępu. Ta część świątyni była przeznaczona dla mnichów
przebywających na terenie klasztoru. Zakonnicy, jak nas poinformował
jeden z nich, mieszkali w małych domkach rozsianych w pobliżu
budynku świątyni.
Te małe budowle były pustelniami, w
których poza surowymi pryczami, drewnianym stolikiem i niezbyt
wygodnym krzesłem, nie było nic więcej.
Gdy dowiedzieliśmy się, że mnisi
praktycznie przeżywają swoje życie w milczeniu[poza wspólnie
wypowiadanymi słowami modlitw] i nawet w czasie wspólnie
spożywanych, bardzo skromnych posiłków, przestrzegają tej reguły,
to nas trochę zmroziło.
Po kilku godzinach przyglądania
się ich niezwykłemu życiu, wracaliśmy leśną drogą do
cywilizacji i wtedy wszyscy stwierdziliśmy to samo: „Ja bym tak
nie potrafił!”
Powołanie do życia w samotności
i rezygnacja z wszystkiego, jest czymś wyjątkowym i niewielu jest
ludzi, którzy takiego daru doświadczają!
Potwierdzają to dane o liczbie
ojców i braci tego jednego z najsurowszych zakonów w Polsce.
Obecnie jest zaledwie kilkunastu mnichów żyjących w dwóch
klasztorach na terenie Polski. Kandydatów do takiego powołania jest
także niewielu, bo zaledwie kilku na przestrzeni ostatnich lat.
*
Po zakończonych wakacjach
powróciłem do seminaryjnych murów, ale często wracałem
wspomnieniami do obrazów z Biniszewa.
Nasz świat „powołanych”, był
zupełnie inny i nawet namiastka klasztornej reguły, jaką było
silentium religiosum [ święte milczenie, nakazane od godziny 21.00
do śniadania następnego dnia] respektowaliśmy z przymrużeniem
oka.
Często zastanawiałem się, jakie
to moje, nasze kapłaństwo będzie w przyszłości i wtedy
najbardziej obawiałem się samotności!
Pomimo, że nasi przełożeni
wielokrotnie wbijali nam do głów, że ksiądz nigdy nie odczuwa
samotności,, bo jego rodziną jest parafia i wspólnota współbraci
w kapłaństwie; to jednak nie łagodziło obaw.
Sześć lat seminaryjnego
przygotowania do życia w samotności nie realizuje szczytnych
założeń:
Prawie dwustu facetów przez 365 dni
w roku było ciągle razem[ przez 24 godziny na dobę!] i później,
po święceniach taki konsekrowany młodzieniec trafił na plebanię,
gdzie na parterze rezydował proboszcz, niekiedy zramolały, stary
zgred, który o wspólnocie kapłańskiej już dawno zapomniał, a
młodego księdza traktował jako wyrobnika, który powinien przejąć
większość duszpasterskich posług za swojego przełożonego i
tyle!
A młody kapłan próbując
zagłuszyć strach samotności i rzucał się w wir duszpasterskich
zajęć, wieczorem siadał przed telewizorem bądź przerzucał
kolejny raz książkę już wielokrotnie przeczytaną, a jeśli miał
szczęście, że kolega z roku pracował w pobliskiej parafii,
wsiadał w samochód i go odwiedzał.
To jeden ze sposobów oszukania
samotności, ale ile razy można rozmawiać o swoich szefach,
nieżyciowych facetach, którzy swoje samotności zagłuszyli
poczuciem władzy i pragnieniem mamony już tak dawno, że nie
potrafili zrozumieć tych młodych w koloratkach.
A później, w kolejnym etapie
ucieczki od samotnych wieczorów, następuje ożywienie życia
towarzyskiego, odwiedziny u zaprzyjaźnionych parafian i tak dalej...
Powołanie do życia samotnego, to
wielki dar i wyjątkowo rzadki.
Zastanawiam się, czego w ludziach
Kościoła, decydujących o narzuconej [celibatem] samotności
kapłanów, jest więcej: świętej naiwności, czy zwyczajnej
hipokryzji?
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz