Jestem z tego pokolenia, które
pamięta czasy, gdy z zazdrością patrzyło się na dobrobyt życia
za żelazną kurtyną. Gdy my byliśmy w siermiężnej rzeczywistości
realnego socjalizmu, oni tam na Zachodzie rozkoszowali się wolnością
poglądów i marketami pełnymi kolorowych produktów, które wręcz
zachęcały: „ kup mnie i ciesz się szczęściem!”
Mało komu z nas było dane, aby
choć na chwilę dotknąć tego raju, no chyba że miał ciotkę po
słusznej stronie i nasz decydent wydał mu paszport, który
uprawniał do zagranicznych wojaży.
W tamtym czasie, gdy w Gnieźnie
szlifowałem swoje przygotowanie do kapłańskiej służby, w
Poznaniu zaledwie kilkadziesiąt metrów od diecezjalnego seminarium,
po drugiej stronie katedry rozciągał się teren, na którym
mieściły się budynki drugiego przybytku wykuwającego kadry do
duchownego stanu.
Tam do kapłaństwa przygotowywali
się tzw. „Dewizowcy”, a jaśniej rzecz ujmując przyszli
duszpasterze, którzy po święceniach mieli obsługiwać parafie
polonijne rozsiane po całym świecie.
Nam zwykłym księżowskim
szaraczkom pozostawała perspektywa pracy w naszych diecezjalnych
parafiach, no chyba, że ktoś odkrył w sobie misyjne powołanie.
Wtedy mógł zabiegać o możliwość
realizacji siebie gdzieś na Czarnym Lądzie, bądź w tropikalnych
kniejach dalekiej Papui.
Diecezjalni Biskupi
niekiedy wyrażali zgodę na swoistą delegację dla takiego
delikwenta, realizując przy tej okazji jedną z fundamentalnych
powinności Kościoła nakazanych przez samego Chrystusa:”Idźcie i
nauczajcie....”
Kilku z moich kolegów przez lata
takiej formie szerzenia Ewangelii się poświęciło, i niektórzy po
dziś dzień spełniają się jako misyjni duszpasterze.
Kiedy ostatnio przeczytaliśmy
prasowe doniesienia o kłopotach kadrowych w niemieckim Kościele(
ponad 2300 księży z zagranicy musi pracować w ich parafiach z
braku niemieckich kapłanów), z lekkim przekąsem moglibyśmy
stwierdzić, że chociaż w tym mogą nam pozazdrościć, bo póki co
Hindus, czy jakiś inny ksiądz o ciemnej karnacji nie musi stać
przy naszym ołtarzu, bo księży ci u nas dostatek.
Mnie w tym medialnym doniesieniu
zaintrygowało to, że nasi zachodni bracia w katolickiej wierze,
otwarcie stawiają warunki, jakim musiałby się poddać kapłan
chcący wśród nich pracować.
Znajomość języka (potwierdzona
egzaminem) nie była w tym najbardziej istotna.
W Kościele niemieckim duszpasterz musi
liczyć się z głosem parafialnej wspólnoty, która ma istotny
wpływ na charakter i kierunki duszpasterskiego działania.
Inaczej mówiąc-niemieccy wierni chcą
być traktowani w sposób podmiotowy i decydować o wielu kierunkach
kościelnej aktywności.
No i znowu odczuwam coś w rodzaju
zazdrości i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że kolejny raz
pozostajemy w tyle.
Kiedy jestem raz po raz
bombardowany doniesieniami: a to że ksiądz proboszcz nie chciał
pochować w godny sposób nieboraka, bo ten przed śmiercią rzadko
nawiedzał świątynię, a to że nie ochrzcił dzieciaka rodzicom,
gdyż ci sprowadzili na świat maleństwo przed sakramentalnym:Tak, a
to że duszpasterz przez umyślnego(kościelnego) rozprowadzał wśród
parafian puste koperty z informacją, ile należy do nich włożyć
kasy i wrzucić na tacę przy najbliższej niedzielnej składce, a
może jeszcze na koniec o księdzu, który apelował do owieczek, by
w jego kościele była cicha składka, bo brzęk monet rozprasza jego
święte skupienie podczas niedzielnej sumy; to odnoszę wrażenie,
że nasz Kościół jest ciągle w czasach feudalizmu,w którym
przywilej podmiotowości był zarezerwowany tylko dla nielicznych.
Może i jeszcze nie doszliśmy do
stanu kryzysu kapłańskich powołań i prośmy Boga, by on ominął
nasz Kościół na jak najdłuższe lata, ale?
No właśnie, obawiam się, że
możemy doświadczyć paradoksalnej sytuacji, że w naszych
świątyniach, choćby w trakcie niedzielnych nabożeństw, będzie
więcej kapłanów, aniżeli modlących się tam wiernych.
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz