„Pochodzę z dużego miasta.
Ojciec odkąd sięgam pamięcią, prowadził dochodowy interes, a mama
realizowała się w pracy lekarza i oprócz etatu w szpitalu,
popołudniami przyjmowała pacjentów w prywatnej przychodni
mieszczącej się na tyłach naszego domu.
Mogę powiedzieć, że miałem
szczęśliwe dzieciństwo i nigdy nie brakowało mi chlebka z
masełkiem i na dodatek szyneczki na nim.
Po skończeniu liceum zdecydowałem
się na seminarium duchowne, co nie wszystkim przypadło do gustu i
niekiedy dawali mi to odczuć, otwarcie dziwiąc się mojej decyzji.
Po święceniach moi przełożeni
skierowali mnie do pierwszej parafii, gdzie miałem realizować swoją posługę wikariusza.
Była to duża wielkomiejska parafia z
trzema wikariuszami i nobliwym(choć jeszcze wcale nie tak posuniętym
w latach) kanonikiem.
Moja pierwsza kapłańska placówka
niczym specjalnym jednak mnie nie zaskoczyła, bo moja rodzima
parafia także była takim miejskim kolosem, gdzie duszpasterstwo
przypominało bardziej fabrykę, aniżeli wspólnotę owieczek
kroczących ku wiecznej nadziei.
Tego samego odczucia doświadczałem
w moich kolejnych placówkach, które hierarchowie stawiali na mojej
drodze.
Zawsze były to miejskie parafie,
w których pracowało się według ustalonego grafiku: ileś
niedzielnych mszy, dyżury w biurze parafialnym, pogrzeby, chrzciny i
śluby według wyznaczonych tygodni, a do tego lekcje religii według
szkolnego planu oraz comiesięczny objazd chorych, no i kolęda
ciągnąca się tygodniami(po kilkadziesiąt adresów dziennie).”
Mój gospodarz przerwał na chwilę,
jakby chciał uspokoić emocje, które rysowały się grymasem w jego
spojrzeniu.
- „Nie pamiętam tytułu filmu, w
którym głównym bohaterem jest postrzygacz owiec, który
przemierzał australijskie bezdroża, by zatrudniać się na farmach
owiec. Tam właściciele tych ogromnych farm dawali mu lokum do
spania, całodzienne wyżywienie i zatrudniali do tego, by strzygł
barany...
Gdy odpowiadając no wewnętrzny
głos wzywający mnie:”Pójdź za mną”, zdecydowałem się na
kapłańską drogę, nie myślałem o perspektywie pracy w roli
postrzygacza owiec, a tak wielokroć się czułem w czasie mojej kapłóańskiej posługi.
Moi koledzy niekiedy uważali, że
przesadzam, gdy otwarcie wyrażałem swoje wątpliwości, co do
„taśmowego”duszpasterstwa, bo tak nazywaliśmy pracę w
miejskich parafiach.
-”Zmienisz zdanie, gdy pójdziesz na
swoje”-Odprawił moje wątpliwości starszy kolega, gdy otrzymał
swój pierwszy proboszczowski dekret.
Aby do końca uświadomić mi, że nie
mam racji, dodał na koniec:
-”A mnie wcale by nie przeszkadzało,
gdybym dostał taki miejski kąsek i dlatego pomęczę się przez
jakiś czas na tym wiejskim zadupiu (otrzymał dekret do parafii, w
której było niespełna tysiąc wiernych) licząc na to, że nasze
władze awansują mnie już niebawem.”
Ksiądz Marek kolejny raz
zatrzymał się w swoim opowiadaniu, by po chwili z pogodnym
spojrzeniem stwierdzić:
-”Dwa lata później i mnie biskup
wezwał do kurii, by wręczyć mi mją pierwszą proboszczowską
nominację....
Przypomniałem sobie wtedy pouczenie
mojego starszego kolegi i poczułem dumę z tego, że nie miał
racji.
-Nie zmieniłem swojego zdania, co do
istoty kapłańskiej posługi i może dlatego nie czułem się
zawiedziony parafią, przed którą wzbraniali się inni kandydaci.
-Od ponad siedmiu lat jestem wśród
ludzi, którzy każdego dnia potwierdzają mi sens mojego powołania
i czuję się wśród nich szczęśliwym.
Bliżej o tym, jak wspólnie
realizujemy nasze powołanie do nadziei w Bogu, opowiem po przerwie
na kawę. Pani Maria nie darowałaby nam, gdybyśmy przy tej okazji
nie skosztowali jej niebiańskiego wypieku.”
Za tydzień zapraszam do ostatniej
części rozmowy z księdzem Markiem.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz