wtorek, 12 czerwca 2018

Nie chciałem być postrzygaczem baranów.



   „Pochodzę z dużego miasta. Ojciec odkąd sięgam pamięcią, prowadził dochodowy interes, a mama realizowała się w pracy lekarza i oprócz etatu w szpitalu, popołudniami przyjmowała pacjentów w prywatnej przychodni mieszczącej się na tyłach naszego domu.
    Mogę powiedzieć, że miałem szczęśliwe dzieciństwo i nigdy nie brakowało mi chlebka z masełkiem i na dodatek szyneczki na nim.
    Po skończeniu liceum zdecydowałem się na seminarium duchowne, co nie wszystkim przypadło do gustu i niekiedy dawali mi to odczuć, otwarcie dziwiąc się mojej decyzji.
    Po święceniach moi przełożeni skierowali mnie do pierwszej parafii, gdzie miałem realizować swoją posługę wikariusza.
    Była to duża wielkomiejska parafia z trzema wikariuszami i nobliwym(choć jeszcze wcale nie tak posuniętym w latach) kanonikiem.
    Moja pierwsza kapłańska placówka niczym specjalnym jednak mnie nie zaskoczyła, bo moja rodzima parafia także była takim miejskim kolosem, gdzie duszpasterstwo przypominało bardziej fabrykę, aniżeli wspólnotę owieczek kroczących ku wiecznej nadziei.
   Tego samego odczucia doświadczałem w moich kolejnych placówkach, które hierarchowie stawiali na mojej drodze.
   Zawsze były to miejskie parafie, w których pracowało się według ustalonego grafiku: ileś niedzielnych mszy, dyżury w biurze parafialnym, pogrzeby, chrzciny i śluby według wyznaczonych tygodni, a do tego lekcje religii według szkolnego planu oraz comiesięczny objazd chorych, no i kolęda ciągnąca się tygodniami(po kilkadziesiąt adresów dziennie).”
   Mój gospodarz przerwał na chwilę, jakby chciał uspokoić emocje, które rysowały się grymasem w jego spojrzeniu.
- „Nie pamiętam tytułu filmu, w którym głównym bohaterem jest postrzygacz owiec, który przemierzał australijskie bezdroża, by zatrudniać się na farmach owiec. Tam właściciele tych ogromnych farm dawali mu lokum do spania, całodzienne wyżywienie i zatrudniali do tego, by strzygł barany...
    Gdy odpowiadając no wewnętrzny głos wzywający mnie:”Pójdź za mną”, zdecydowałem się na kapłańską drogę, nie myślałem o perspektywie pracy w roli postrzygacza owiec, a tak wielokroć się czułem w czasie mojej kapłóańskiej posługi.
    Moi koledzy niekiedy uważali, że przesadzam, gdy otwarcie wyrażałem swoje wątpliwości, co do „taśmowego”duszpasterstwa, bo tak nazywaliśmy pracę w miejskich parafiach.
-”Zmienisz zdanie, gdy pójdziesz na swoje”-Odprawił moje wątpliwości starszy kolega, gdy otrzymał swój pierwszy proboszczowski dekret.
Aby do końca uświadomić mi, że nie mam racji, dodał na koniec:
-”A mnie wcale by nie przeszkadzało, gdybym dostał taki miejski kąsek i dlatego pomęczę się przez jakiś czas na tym wiejskim zadupiu (otrzymał dekret do parafii, w której było niespełna tysiąc wiernych) licząc na to, że nasze władze awansują mnie już niebawem.”
    Ksiądz Marek kolejny raz zatrzymał się w swoim opowiadaniu, by po chwili z pogodnym spojrzeniem stwierdzić:
-”Dwa lata później i mnie biskup wezwał do kurii, by wręczyć mi mją pierwszą proboszczowską nominację....
    Przypomniałem sobie wtedy pouczenie mojego starszego kolegi i poczułem dumę z tego, że nie miał racji.
-Nie zmieniłem swojego zdania, co do istoty kapłańskiej posługi i może dlatego nie czułem się zawiedziony parafią, przed którą wzbraniali się inni kandydaci.
-Od ponad siedmiu lat jestem wśród ludzi, którzy każdego dnia potwierdzają mi sens mojego powołania i czuję się wśród nich szczęśliwym.
     Bliżej o tym, jak wspólnie realizujemy nasze powołanie do nadziei w Bogu, opowiem po przerwie na kawę. Pani Maria nie darowałaby nam, gdybyśmy przy tej okazji nie skosztowali jej niebiańskiego wypieku.”
Za tydzień zapraszam do ostatniej części rozmowy z księdzem Markiem.
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz