Kiedy pisałem „Zatroskaną
Koloratkę - Pasterzy i najemników”, w zamyśle miałem intencję
retrospektywnego spojrzenia na bliskie mi sprawy związane z
Kościołem i moją drogą powołania do kapłańskiej służby.
Efektem wspomnień z lat
seminaryjnej drogi i wiedzy, którą nabyłem w tamtym okresie, były
dwie pierwsze części książki, i na tym zamierzałem zakończyć.
Pozostało mi tylko ( tak wtedy
myślałem) dokonać korekt redakcyjnych i oddać całość do druku.
Zaraz potem uświadomiłem sobie
jednak, że moje literackie dziecko wcale nie jest skończone i
czegoś w nim brakuje?
„Jeżeli chcesz mnie poinformować
o problemie, nie wchodź! Jeśli chciałbyś porozmawiać o jego
rozwiązaniu- Zapraszam!”
Przypomniałem sobie wtedy tę
sentencję wypisaną na drzwiach jednego z szefów korporacyjnego
biura!
Trzecia część „Zatroskanej
koloratki”, to była moja wizja rozwiązania problemów, o
których pisałem na początku książki.
I tak powstał wywiad z parafii, która
póki co, była tylko moim marzeniem, i chyba także marzeniem wielu
czytelników, którzy w mailach prosili mnie o adres tejże parafii,
bo :
”Chcieliby do takiej wspólnoty
należeć...”
I tak byłem zmuszony studzić ich
pragnienia, mówiąc że to była tylko literacka fikcja i niestety
takiej parafii nie ma....... ale może kiedyś-dodawałem bez
wiary....?
I myliłem się, o czym przekonałem
się niedawno, gdy poznałem księdza z małej parafii we wschodniej
Polsce.
Do naszego spotkania doszło z
jego inicjatywy, gdy (łamiąc cichy zakaz kościelnych cenzorów)
przeczytał moją książkę.
W krótkich słowach zaprosił mnie do
siebie, bym osobiście się przekonał, że wcale nie byłem daleki
od prawdy w moim wywiadzie z parafii marzeń.
Jego krótki list sprawił, że
odbyłem siedmiogodzinną podróż i spotkałem się na miejscu z
księdzem Markiem, który od kilku lat prowadzi duszpasterską pracę,
będąc proboszczem w miejscowości, która choć mała, jest także
siedzibą gminy.
Naszą rozmowę, zaczęliśmy na
słonecznym tarasie umieszczonym na tyłach skromnego, ale bardzo
schludnego proboszczowskiego domu, gdzie gospodarz poczęstował mnie
kawą i pysznym wypiekiem plebanijnej gospodyni.
-„Kiedy otrzymałem dekret
biskupa, w którym mój przełożony skierował mnie do pracy na
rubieżach naszej diecezji, nie do końca byłem ucieszony tym
„awansem”.
Parafia mała (nieco ponad 1000
dusz), ludzie biedni, w większości żyjący w popegeerowskich
czworakach i zaledwie kilkanaście prywatnych gospodarstw, choć i
tam nie było obszarników, bo licha ziemia nie dawała krociowych
zysków.
Mój poprzednik na plebanijnym
gospodarstwie nie czekał nawet na mój przyjazd, bo dwa dni przed
terminem zdał klucze od kościoła kurialnemu wizytatorowi i razem z
nim (zabierając ze sobą tylko małą podręczną walizkę) odjechał
do szpitala, gdzie nasze władze załatwiły mu pobyt, dla
poratowania nadwątlonego zdrowia (wersja oficjalna)...
A tak naprawdę skierowały go na
leczenie odwykowe, bo biedak już od dawna topił w alkoholu swoją
beznadzieję i nie był wstanie dłużej być przewodnikiem
parafialnego stadka.
Do nowego gospodarstwa wprowadził
mnie ksiądz dziekan, z którym udałem się do parafii w piątkowe
przedpołudnie.
-”To są klucze od plebanii, a te
do kościoła”-oznajmił przed odrapanymi drzwiami, za którymi
miał być mój dom.
Nie wszedł ze mną do środka.
Zamiast tego, poinformował krótko, że zjawi się na pierwszej,
niedzielnej mszy, by przedstawić mnie parafianom, i się oddalił.
Rozpakowałem swoje podręczne
bagaże w przedsionku i zaraz potem otworzyłem okna, by pozbyć się
przykrego zaduchu, który wypełniał pozostałe pomieszczenia.....”
Na tym ksiądz Marek przerwał
swoje wspomnienia i zaraz potem z uśmiechem dodał:
-”Dalszy ciąg po obiedzie...... bo
zdaje się, że z jadalni dochodzi zapach pyszności, które
przygotowała Pani Maria”
Na dalszy ciąg rozmowy z księdzem
Markiem zapraszam za tydzień.
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz