wtorek, 5 czerwca 2018

A jednak jest taka parafia



     Kiedy pisałem „Zatroskaną Koloratkę - Pasterzy i najemników”, w zamyśle miałem intencję retrospektywnego spojrzenia na bliskie mi sprawy związane z Kościołem i moją drogą powołania do kapłańskiej służby.
     Efektem wspomnień z lat seminaryjnej drogi i wiedzy, którą nabyłem w tamtym okresie, były dwie pierwsze części książki, i na tym zamierzałem zakończyć.
     Pozostało mi tylko ( tak wtedy myślałem) dokonać korekt redakcyjnych i oddać całość do druku.
Zaraz potem uświadomiłem sobie jednak, że moje literackie dziecko wcale nie jest skończone i czegoś w nim brakuje?
„Jeżeli chcesz mnie poinformować o problemie, nie wchodź! Jeśli chciałbyś porozmawiać o jego rozwiązaniu- Zapraszam!”
     Przypomniałem sobie wtedy tę sentencję wypisaną na drzwiach jednego z szefów korporacyjnego biura!
     Trzecia część „Zatroskanej koloratki”, to była moja wizja rozwiązania problemów, o których pisałem na początku książki.
     I tak powstał wywiad z parafii, która póki co, była tylko moim marzeniem, i chyba także marzeniem wielu czytelników, którzy w mailach prosili mnie o adres tejże parafii, bo :
”Chcieliby do takiej wspólnoty należeć...”
     I tak byłem zmuszony studzić ich pragnienia, mówiąc że to była tylko literacka fikcja i niestety takiej parafii nie ma....... ale może kiedyś-dodawałem bez wiary....?
     I myliłem się, o czym przekonałem się niedawno, gdy poznałem księdza z małej parafii we wschodniej Polsce.
     Do naszego spotkania doszło z jego inicjatywy, gdy (łamiąc cichy zakaz kościelnych cenzorów) przeczytał moją książkę.
    W krótkich słowach zaprosił mnie do siebie, bym osobiście się przekonał, że wcale nie byłem daleki od prawdy w moim wywiadzie z parafii marzeń.
    Jego krótki list sprawił, że odbyłem siedmiogodzinną podróż i spotkałem się na miejscu z księdzem Markiem, który od kilku lat prowadzi duszpasterską pracę, będąc proboszczem w miejscowości, która choć mała, jest także siedzibą gminy.
    Naszą rozmowę, zaczęliśmy na słonecznym tarasie umieszczonym na tyłach skromnego, ale bardzo schludnego proboszczowskiego domu, gdzie gospodarz poczęstował mnie kawą i pysznym wypiekiem plebanijnej gospodyni.
-„Kiedy otrzymałem dekret biskupa, w którym mój przełożony skierował mnie do pracy na rubieżach naszej diecezji, nie do końca byłem ucieszony tym „awansem”.
Parafia mała (nieco ponad 1000 dusz), ludzie biedni, w większości żyjący w popegeerowskich czworakach i zaledwie kilkanaście prywatnych gospodarstw, choć i tam nie było obszarników, bo licha ziemia nie dawała krociowych zysków.
Mój poprzednik na plebanijnym gospodarstwie nie czekał nawet na mój przyjazd, bo dwa dni przed terminem zdał klucze od kościoła kurialnemu wizytatorowi i razem z nim (zabierając ze sobą tylko małą podręczną walizkę) odjechał do szpitala, gdzie nasze władze załatwiły mu pobyt, dla poratowania nadwątlonego zdrowia (wersja oficjalna)...
A tak naprawdę skierowały go na leczenie odwykowe, bo biedak już od dawna topił w alkoholu swoją beznadzieję i nie był wstanie dłużej być przewodnikiem parafialnego stadka.
Do nowego gospodarstwa wprowadził mnie ksiądz dziekan, z którym udałem się do parafii w piątkowe przedpołudnie.
-”To są klucze od plebanii, a te do kościoła”-oznajmił przed odrapanymi drzwiami, za którymi miał być mój dom.
Nie wszedł ze mną do środka. Zamiast tego, poinformował krótko, że zjawi się na pierwszej, niedzielnej mszy, by przedstawić mnie parafianom, i się oddalił.
Rozpakowałem swoje podręczne bagaże w przedsionku i zaraz potem otworzyłem okna, by pozbyć się przykrego zaduchu, który wypełniał pozostałe pomieszczenia.....”
Na tym ksiądz Marek przerwał swoje wspomnienia i zaraz potem z uśmiechem dodał:
-”Dalszy ciąg po obiedzie...... bo zdaje się, że z jadalni dochodzi zapach pyszności, które przygotowała Pani Maria”
Na dalszy ciąg rozmowy z księdzem Markiem zapraszam za tydzień.
Kryspin,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz