wtorek, 6 lutego 2018

Bilet do proboszczowskiego raju


     Kiedy odbierał dekret przyznający mu pierwszą samodzielną parafię, wiedział, że nie był to bilet do proboszczowskiego Edenu. Tę świadomość miał także jego biskup i może dlatego obiecał mu, że to tylko tak na chwilę, najwyżej na krótki czas, aż znajdzie się coś lepszego.

    Do miejsca, które miało się stać jego nowym, kapłańskim domem, pojechał następnego dnia.

    Parafialny kościółek stał się na lekkim wzgórzu i nawet pięknie wyglądał, gdy patrzyło się na niego z oddali. Dodatkowo, był wtedy piękny, słoneczny dzień i wszystko wyglądało ślicznie.
Gdy nowo mianowany proboszcz dotarł na miejsce, zrozumiał, że rzeczywistość już nie była tak sielankowa.
    Kościół na zewnątrz jeszcze jakoś wyglądał i nie zapowiadał tego, co krył za olbrzymimi, drewnianymi drzwiami, choć wzbudziło jego niepokój to, że budynek stał wśród chwastów, które zarosły okalające go alejki.
    Najgorsza prawda kryła się w środku. To była zwyczajna ruina, z odpadającymi tynkami i śladami farby, której niewiele pozostało na ciemnych ścianach.
   W prezbiterium, za głównym ołtarzem, znajdowały się trzy neogotyckie okna, w których pewnie kiedyś mieściły się witraże, ale teraz po nich zostały tylko ślady w postaci kolorowych fragmentów, gdy pozostałe ubytki ktoś połatał zwykłymi szybkami.
    Jeszcze gorsza niespodzianka czekała nowego proboszcza, gdy zobaczył plebanię, a raczej to, co z niej zostało po pożarze, który zniszczył znaczną część kościelnego domostwa. Aby obraz przygnębienia był pełen, tego budynku prawie nie było widać, bo wokół porosły go zielone chaszcze sięgające prawie do dachu.
    Tak było ponad dwadzieścia lat temu, gdy proboszcz obejmował (tymczasowo, jak zapewniał go biskup) parafię.
   Teraz kościół na wzgórzu stoi jak dawniej i jest piękny, nie tylko z oddali. Wchodząc do środka trudno nie zachwycić się blaskiem marmurowej posadzki, bielą misternie odnowionego sufitu i kolorami tęczy, gdy promienie słońca wpadają do środka przez witrażowe okna świątyni.
   Na zewnątrz nie ma śladu po kiedyś wszędobylskich chwastach, a alejki wokół świątyni zapraszają do spaceru wokół. Nieco poniżej, na zboczu mieści się parafialny cmentarz, na którym można podziwiać porządek, jakby dopiero co skończono wielkie sprzątanie.
   Niezwykłości otoczenia kościółka na wzgórzu dopełnia ogród prowadzący w kierunku lśniącej bielą plebanii. Miejscowi mówią, że nawet w Watykanie nie ma tak zadbanej zieleni i są zwyczajnie dumni.
   To mała (614 osób) i biedna parafia, w której większość ludzi żyje ze skromnych emerytur, tylko niektórzy mają małe poletka, z których ledwo starcza na życie, ale jak twierdzi ich proboszcz:
- „ Oni są bogaci miłością” i zaraz dodaje:” -Ja tylko dokładam im swoją miłość do nich i może w tym tkwi tajemnica tego wszystkiego, co widać.?”
-”Nie mamy w parafii żadnych kredytów, nie dostaliśmy dotacji i nigdy nie wołałem, aby dali na cokolwiek. Jedynie, co robiłem, to podsuwałem im pomysły, co moglibyśmy razem zrobić i robiliśmy to.
Zresztą to dotyczy nie tylko tego, co cieszy oko, ale także tych spraw, które są najbardziej miłe Panu Bogu, a które nieustannie radują moją kapłańską duszę”
Biskup w minionych latach wielokrotnie proponował mu „awans” na lepszą parafię, ale zaprzestał widząc, że on wrósł w swoich parafian i jest szczęśliwym.
*
Księża jeszcze w czasie wikariuszowskiego „stażu” przechodzą okres teoretycznego szkolenia, jak poruszać się w sprawach związanych z zarządzaniem parafią i na koniec zdają egzamin proboszczowski.
Może warto by było kandydatów na proboszczów, posyłać choćby na kilka tygodni do takich parafii jak ta z kościółkiem na wzgórzu, by tam mogli sobie przypomnieć na czym polega istota kapłańskiej służby.
Pewnie w każdej diecezji znalazłoby się choćby kilku takich księży proboszczów, którzy mogliby się podjąć tego zadania.
Kryspin





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz