wtorek, 7 lutego 2017

Smuci mnie Kościół syty władzą

 .
     Prawie za każdym razem, gdy w mediach pojawiają się doniesienia dotyczące naszego Kościoła, przychodzą mi na myśl obrazy z „Zatroskanej koloratki-Pasterze i najemnicy”.
     Tak samo było, gdy kilka tygodni temu w naszej TV obszernie relacjonowano uroczystość ingresu nowego Metropolity Krakowa.
W katedrze na Wawelu zebrało się grono znamienitych gości, a wśród nich prawie wszyscy członkowie polskiego Episkopatu, zaproszeni dostojnicy kościelni z Watykanu i kwiat polskiej polityki z samego wierzchołka władzy .
Kamery relacjonowały każdy szczegół tych uroczystości i dzięki temu wszyscy ci, którzy nie mieli szczęścia, albo protekcji, by załatwić sobie wejściówki, mogli na ekranie poczuć podniosłość tamtego wydarzenia. No może byli pozbawieni głębszych doznań, jak chociażby zapach wonnych kadzideł, którymi mogli rozkoszować się tylko tam bezpośrednio zebrani, ale i tak wszyscy odczuwali niezwykłość tego spektaklu.
     A ja zobaczyłem wtedy obraz sytego polskiego Kościoła, który na bogato pokazał się swoim wiernym.
I właśnie wtedy powróciło mi wspomnienie księdza katechety z „Zatroskanej koloratki”
Mijałem go na szkolnym korytarzu, gdy udawał się na lekcje.
Stałem nieco z boku i obserwowałem samozadowolenie malujące się na jego twarzy.
Minął mnie po chwili i tylko lekkim skinieniem głowy dał znać, że łaskawie zauważył moją obecność i jeszcze bardziej uniósł głowę jakby chciał pokazać wszystkim, kto tu zasługiwał na szacunek.
Syty, zadowolony, tryumfujący przedstawiciel Kościoła napawający się ….No właśnie, czym?
No tak po ludzku mógł być zadowolony, pomyślałem wtedy:
Państwo zatrudniło go na etacie nauczyciela i co miesiąc płaciło pensję, i gdy inni pedagodzy żalili się, że była zbyt mała, on nie musiał stawać po stronie niezadowolonych, bo dodatkowo, niejako po godzinach „dorabiał” sobie w parafii intencjami mszalnymi, a wikt i opierunek miał za friee, bo o to dbał jego proboszcz.
A że szkolne katechezy wyglądały tak, jak wyglądały i często młodzież traktowała je jak kolejną wolną od zajęć godzinę, to już inna sprawa. Najważniejsze, że w dzienniku rozpisał kolejne tematy lekcyjnej edukacji, no i jeszcze dopilnował frekwencji młodych, których odtransportował do pobliskiego kościoła w trakcie wielkopostnych rekolekcji organizowanych dla szkolnej gromadki.
     No tak po ludzku nasz Kościół może być zadowolony, myślę teraz.
Państwo łaskawą ręką dorzuca się do jego utrzymania, wierni dołożą swoje(choć mogliby więcej, ale trudno), a jeśli do tego dołożyć poczucie sytości władzy, to czego chcieć więcej?
I znowu powraca mi obraz z „Zatroskanej koloratki”, gdy poznajemy młodego(przed trzydziestką) kanonika.
    Były wtedy lata trzydzieste XX wieku- jako naród cieszyliśmy się odzyskaną niepodległością, a polski Kościół przy tej okazji odbierał wdzięczność za niewątpliwe zasługi, jakimi dał się poznać w czasie zaborów, gdy był swoistym depozytariuszem polskości i pomógł naszym dziadom w zachowaniu narodowej świadomości.
I byłoby pięknie, gdyby w tym wszystkim nie uległ pokusie bycia sytym i pragnieniu władzy, która dalece wybiegała poza jego posłannictwo.
Młody jeszcze wiekiem Kanonik, pewnie nigdy by nie dostrzegł istoty swego powołania, gdyby nie wojenne doświadczenia, które okrutnie zweryfikowały życie naszego narodu.
Jego samego dosięgnął koszmar koncentracyjnego obozu. Przeżył to piekło i powrócił do kapłańskiej służby. Był już jednak innym człowiekiem i gdy jego współbracia mniej, czy bardziej szczerze starali się okazywać mu współczucie, on uśmiechał się tylko życzliwie i milczał.
Tylko raz wspomniał obozowe doświadczenia, gdy goszcząc kapłanów na odpustowym obiedzie, wytłumaczył im, na co przeznaczył pieniądze, które otrzymał jako zadośćuczynienie ( w obozie był ofiarą pseudo medycznych doświadczeń):
„Pieniądze były dla Niego”-wyjaśnił, gdy pokazał im odnowioną świątynię.
”To zapłata za rekolekcje, którymi dla mojego kapłaństwa był czas obozu”.
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz