poniedziałek, 23 stycznia 2017

Metoda na strusia

    Ksiądz Wojciech, kapelan szpitala na południu Polski, przez lata zapracował sobie na miano kapłana z sercem, przez co bardzo polubili go pacjenci i personel leczniczej placówki. Jako jeszcze młody człowiek kipiał wręcz potrzebą niesienia pomocy i nadziei tym, których życie sponiewierało i przysłoniło słońce optymizmu na szpitalnych oddziałach. Po pewnym czasie czując niedosyt dotychczasowych zajęć, poprosił swojego biskupa, by mógł cyklicznie( także w ramach swojego urlopowego czasu) realizować powołanie niesienia Chrystusa także poza granicami diecezji, ba nawet Polski, w dalekim kraju Ameryki Południowej.
    Co roku wyjeżdżał na dwa miesiące, aby w dalekim Paragwaju mówić tamtejszym biednym ludziom, że kiedyś pojawił się na palestyńskiej ziemi taki dziwny gość, który pokochał ludzi tak do końca, że dla ich Zbawienia nie zawahał się oddać swojego życia na krzyżu. Ksiądz Wojciech nie tylko mówił im o Chrystusie, ale także starał się, w miarę swoich możliwości, zaradzać ich egzystencjalnym kłopotom i dlatego postanowił zrobić dla nich coś więcej.
    W indiańskiej rodzinie spotkał małą 4 letnią dziewczynkę, która w tamtych warunkach zostałaby skazana na na nieodwracalne kalectwo. Kapłan postanowił zorganizować operację dla małej, którą można by przeprowadzić w Polsce i do swoich bliskich powróciłaby już zdrowa.
I tu zaczęły się kłopoty, bo szpitalny duszpasterz nie tylko zarażał innych ideą pomagania na krańcu świata, ale stał się osobą medialną.
    Pytany przez dziennikarzy, co skłoniło go do szukania na krańcach świata przestrzeni do czynienia dobra, odpowiedział:”Tam też jest Kościół naszego Pana, a tak wielu ludzi go jeszcze nie poznało. Owszem, są tam kapłani, ale jest ich zbyt mało, by sprostać wyzwaniu. Obok szeregowych duszpasterzy są także hierarchowie tamtejszego Kościoła i ich postawa mnie zachwyciła. Oni są blisko ze swoimi wiernymi i zauważyłem, jak bardzo zależy im na pomaganiu najbiedniejszym. Tamtejsi biskupi tak bardzo różnią się od naszych duszpasterzy, którzy tkwią w jakimś odrealnionym świecie, bardzo daleko od ludzkich spraw!”
    Po takiej wypowiedzi ksiądz misjonarz musiał liczyć się z reakcją swoich zwierzchników. Konsekwencją był list biskupa ordynariusza, który pogroził zbyt wylewnemu kapłanowi i wezwał go do stonowania swoich wypowiedzi(duchowny miał przestać gwiazdorzyć!)
   Czarę goryczy ksiądz Wojciech przelał, gdy publicznie wypowiedział się na temat celibatu, twierdząc, że ten kościelny nakaz nałożony na kapłanów prowadzi do skandali z pedofilią wśród duchownych włącznie!
   Teraz odpowiedź przełożonych była szybka i stanowcza: Ksiądz Wojciech został ukarany suspensy (zakaz noszenia stroju duchownego i sprawowania czynności kapłańskich wynikających z mocy święceń!), aby nie wyglądało to na rodzaj zemsty, w uzasadnieniu napisano, że w postępowaniu duchownego doszukano się nieuczciwości w sprawach finansowych i gdyby to nie przemawiało; zachowanie księdza, jego wypowiedzi podyktowane są zaburzeniami psychicznymi!
    Kościół(zwłaszcza Polski) nie lubi problemów i zachowuje się jak struś.
Jeśli jest jakiś kłopot, to głowa w piach i przeczekanie, może ludzie zapomną.
   Kościół nie lubi rozwiązywać problemów, zwłaszcza takich, które mogłyby zburzyć samozadowolenie tej instytucji i to niezależnie na jakim poziomie pojawia się problem.
    Ostatnio sam doświadczyłem tego, gdy do moich drzwi zapukał miejscowy proboszcz. Muszę powiedzieć, że wykazał się nieostrożnością, bo kilka tygodni wcześniej zablokował możliwość mojego spotkania z czytelnikami(pisałem o tym), a teraz przestąpił próg mojego domu. Oczywiście ucieszyła mnie ta duszpasterska wizyta, bo mogłem poinformować go, że moje książki nie są przeciwko Kościołowi, a ukazują tylko(a może aż) problem, o którym powinno się rozmawiać. Położyłem na kolędowym stole moje książki(„Zakochaną koloratkę”,”Zatroskaną koloratkę-Pasterzy i najemników” oraz „Zaufaną koloratkę-konfesjonał krzywd”) i chciałem je ofiarować wielebnemu, by poznawszy ich treść, mógł obiektywnie się do nich ustosunkować.
Ksiądz zaskoczony moją „ofiarą”, po chwili namysłu zaproponował, że zabierze książki w drodze powrotnej, po skończonym kolędowym obchodzie.
Czekałem do późnych godzin wieczornych, ale się już nie pojawił.
Zapomniał-sądzę, że nie?
Głowa w piach i przeczekanie, może problem zniknie, albo ludzie zapomną?
Mam jednak nadzieję, że nie!
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz